Niemożliwe stało się możliwe i w korowodzie wzniesień i obniżeń na dwóch kołach przekraczamy granicę czesko-austriacką, nazajutrz zaś austriacko-niemiecką, by jeszcze tego samego dnia znowu znaleźć się na terytorium Austrii. Niemiecki pofałdowany landszafcik daje popalić, choć bardziej bezlitosna jest pogoda. Gdy w pocie czoła mierzymy się z podjazdami świeci dogrzewające nas mocno słońce. Kiedy zaś potrzebujemy ciepłego podmuchu i suchej nawierzchni przy zjazdach, wówczas leje deszcz. W pochmurnym grymasie aury, napędzeni kątem nachylenia prowadzącej nas pomiędzy surowymi skalnymi ścianami trasy, wypadamy wprost nad brzeg Dunaju. Z nieskrywaną radością atakujemy zbiorowo prężącą się na brzegu nimfę, zdobycie której sygnujemy polską flagą. Wjeżdżamy do niemieckiego Passau.
Dzień 1. Passau – Au
02.08.2016 Popołudnie
Passau (Pasawa) jest pięknie położonym miastem, w sercu którego zbiegają się trzy rzeki. Inn i Ilz uchodzą do Dunaju spływając z otaczających Pasawę wzgórz. Widok zapiera dech w piersi tym bardziej, że spomiędzy chmur zaczyna nieśmiało wyglądać słońce. Pastelowe ściany przeglądających się w Dunaju budynków dodają im urody. Ale wielobarwność Pasawy to nie tylko odcienie fasad. To ponoć tutaj wody Dunaju przybierają trzy kolory, gdy po połączeniu z rzekami Inn i Ilz na dłuższym jego odcinku dostrzec można zielony, czarny oraz niebieski. Nie mamy szczęścia oglądać tej palety barw, a po opadach woda ma kolor brunatny. Chwytamy wzrokiem piękno Pasawy, spacerujemy po wąskich uliczkach Starego Miasta, które niekiedy przechodzą w strome schody i ruszamy dalej.
Chwilowe okno pogodowe zamyka się, gdy opuszczamy miasto. Jedziemy w deszczu i tylko klaksony polskich ciężarówek dodają otuchy. Po jakimś czasie główne trakty zostają gdzieś w oddali a ścieżka rowerowa wije się pomiędzy zielonymi polami i brzegiem Dunaju. Nawet nie zauważam, kiedy opuszczamy Niemcy i wjeżdżamy na terytorium Austrii.
Zniecierpliwieni wyglądamy przystani, skąd przeprawimy się łodzią na drugą stronę rzeki. Wioska o wymownej nazwie Au. To tutaj musimy zmienić brzeg, bo innej drogi nie ma. Jest już wieczór ok. 20-ej. Niepokoi nas brak turystów i brak łodzi w zasięgu wzroku. Co jest do licha grane? Właściwie to nic. Tylko ostatnia łódź odpływa o 19.00! Na szczęście ktoś pomyślał o spóźnialskich i w swoim gospodarstwie tuż nieopodal oferuje nocleg i kawał pola pod namiot. I tak lądujemy na pierwszym noclegu nad Dunajem, świętując ten moment butelką rumu przy ciepłym płomieniu ogniska.
Dzień 2. Au – Linz
03.08.2016
Poranna mgła powoli unosi się do góry odkrywając zielone wzgórza okalające Dunaj. Słońce rozgrzewa schłodzone rosą trawy. Składamy nasz majdan i ruszamy dalej. Nasz gospodarz okazuje się być sternikiem łodzi, która transportuje nas na drugą stronę.
Naddunajska trasa rowerowa wiedzie nas asfaltową ścieżką w cieniu drzew otulonym wilgotnym woalem oddechu ziemi. Początkowo Dunaj wciśnięty jest pomiędzy zielone wzgórza, które z czasem rozstępują się nieco, by ostatecznie rozmyć się gdzieś w przestrzeni. Główny szlak wodzi rowerowych turystów prowadząc ich z brzegu na brzeg. Niekiedy łodzią, czasami mostem. Nie jesteśmy jednak skazani na jedną słuszną stronę, bo szlak główny ma zwykle swój wariant na drugim brzegu Dunaju. I koła nasze toczą się tak, jak życie. Raz prawica, raz lewica. Są tacy co wybierają środek… ale to już inny środek transportu. Spoglądamy czasem ukradkiem na siebie i w przyjaznym geście machamy dłonią, gdy wzniecone przez dziób statku fale rozbijają się z hukiem o nabrzeże.
Kilometry naddunajskiej trasy szybko uciekają. Pod kołami czuć obniżającą się wysokość terenu. Gładka nawierzchnia pozwala napędzić bicykle, które prezentują się dość archaicznie w stosunku do swoich elektrycznych braci. Zanim dotrzemy do Wiednia, chwilę uwagi poświęcamy austriackim miastom i miasteczkom. Nie jest to jednak uwaga turysty z przewodnikiem w ręku. Przyglądamy się architekturze, ludziom, klimatycznym uliczkom, niekomercyjnym zaułkom. Zaglądamy tam, gdzie nas koła zaniosły albo zwiodło oko.
Najpierw zwodzi nas oko nad cztery jeziora utworzone na terenie dawnej kopalni żwiru. Kompleks Feldkirchner Badeseen zatrzymuje nas na dłuższą przerwę. Barwa wody wabi zaś na kąpiele, a zielona trawa na chwilę leniuchowania.
Potem koła niosą nas do założonego przez Rzymian miasta Linz. Przez Rynek z kolumną morową jedziemy przed siebie, by eksplorować uliczki miasta. Jedna z nich doprowadza nas wprost do stóp Nowej Katedry. Ogrom budowli, kunszt wykonania, zapach wnętrza, wyniosłość dobiegającej gdzieś z odległej nawy mszy i co najpiękniejsze w katedrze – witraże, robią na nas duże wrażenie.
W niewymagającej włóczędze po mieście najpierw zaczepia nas Litwin, który także podróżuje rowerem. Potem Szwajcar, który rower porzucił dla kolei. Jak to mówią, swój swojego znajdzie 🙂 I nie trzeba być poliglotą, by znaleźć wspólny język 😛
Na nocleg lokujemy się na campingu tuż za miastem, by kolejnego dnia kontynuować naddunajską przygodę.
Dzień 3. Linz-Melk
04.08.2016
Analizując mapę dostrzegamy na niej Mauthausen. Upewniamy się, że to obóz pracy z II wojny światowej i postanawiamy zboczyć z głównego szlaku, by przyjrzeć się Mauthausen z bliska. Podobnie, jak podczas wyprawy wzdłuż polskiego wybrzeża, na trasie spotykamy znajome twarze z campingu. Miejsce Pamięci Mauthausen znajduje się niespełna 30 km za Linz. To tu w latach 1938-1945 po wcieleniu Austrii do Niemiec mieścił się obóz koncentracyjny Mauthausen-Gusen. Morderczą pracę m.in. w pobliskim kamieniołomie wykonywali tu przede wszystkim niemieccy i austriaccy więźniowie, a w późniejszych latach także polscy. Ci, którzy przeżyli dają jeszcze świadectwo historii, a my mamy szczęście poznać ich z bliska. Ale to zasługuje na odrębną opowieść. (—-> Mauthausen-Gusen. Świadectwo ocalonych )
Dość długi czas spędzony na poznawaniu historii Mauthausen odbija się na nas wieczorem. Źle skalkulowany czas, choć właściwie nieaktualne oznaczenie pola namiotowego na mapie, wymusza na nas jazdę w całkowitych ciemnościach. Zanim jednak decydujemy się na jazdę po nocy, kręcimy się jak zagubione dzieci z miasta do miasteczka, poszukując campingu . Raz w jedną, raz w drugą stronę. Z prawego brzegu na lewy. W końcu rozkładamy się u bram miasteczka Pöchlarn, w którym urodził się Oskar Kokoschka, rozkładając konserwowy bufet w bezpośrednim sąsiedztwie zapraszającego gości metalowego Nibelunga. Nieco skonfliktowani, ale jakże ważne dla płci męskiej nasyceni, kręcimy kolejne kilometry w totalnej ciemnicy. W strumieniu światła rowerowych lampek przemykają nam tylko raz po raz kicające zające. Każdy uszedł z życiem. Zające i my.
W końcu około północy docieramy do Melk. Teraz już wiemy, dlaczego wszyscy „znajomi” z campingu tak nagniatali. Miny tych, co jeszcze nie śpią są bezcenne, kiedy przyjeżdżamy. Recepcja jest już oczywiście zamknięta. Na szczęście ktoś życzliwy wskazuje, że nie ma problemu, by rozbić namiot. Koszty można przecież uregulować rankiem.
Dzień 4. Melk-Tulln
05.08.2016
Deszcz, deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz. Właściwie można powiedzieć by tyle. Bo kiedy pada deszcz nie masz ochoty zatrzymywać się na zwiedzanie. Kiedy jest Ci mokro, nie podniecasz się widoczkami. W końcu i tak masz mokro. Kiedy jest Ci zimno, nie chce Ci się rozgrzewać atmosfery słowami, bo marzysz tylko o ciepłym łóżku a w perspektywie masz tylko zimny namiot. Brrrrr! No ale dobra. Nie powiem. Było parę miłych akcentów.
W drodze do austriackiej stolicy niezwykłą urodą zachwyca nas Dolina Wachau. Strome zbocza porośnięte winoroślą, szczyty wzgórz tonące we mgle i średniowieczne miasteczka z brukowanym wąskimi uliczkami. I jeszcze miły Polak, który na widok polskiej flagi zatrzymał swój wóz kurierski zamieniając z nami słów parę. Ach i jeszcze kondukt żałobny, który się rozpasał po całej drodze, jak rządowa kolumna na autostradzie. No dobra. To ostatnie może nie było miłe dla żałobników, ale liźnięcie okiem austriackiego obrządku pochówku całkiem ciekawe.
Dzień 5. Tulln – Wiedeń
06.08.2016
Deszcz ustąpił. Po niespełna dwóch godzinach przekraczamy granicę administracyjną stolicy Austrii.
Kiedy docieramy do Wiednia, powala nas ogrom tego miasta. By przyjrzeć mu się z bliska kilka dni byłoby za mało, a my dysponujemy zaledwie jedną dobą. Na szczęście mamy rower. Przez park Prater ruszamy zameldować się na polu namiotowym po drugiej stronie Dunaju. Z lekkim już bagażem wracamy do centrum eksplorować to majestatyczne miasto.
Wiedeń
Przemierzając ulicami Wiednia co rusz słyszymy polski język, a narodowe flagi przytroczone do bagażników powodują, że na ustach rodaków co chwila dźwięczy „Patrz, Polacy!”. Mamy nawet relację sportową na żywo, kiedy w jadącej nam po piętach taksówce otwiera się szyba a z wnętrza dobiega polski głos radości „Majka trzeci na olimpiadzie!”. Na głównych deptakach ścisłego centrum jest gwarno i ciasno. Kiedy zaczyna nas nieco irytować ten uliczny zgiełk i szwargot oddalamy się nieco. Piękno miasta nie znika wraz z dystansem, jaki dzieli nas od zatłoczonych uliczek, a my możemy swobodnie poruszać się na naszych jednośladach. Każda uliczka, każdy budynek, każdy róg ma swój urok. Dostojne mury, zdobione gzymsy, strzeliste wieże kościołów. Nie wiadomo, gdzie skupić wzrok, który skierowany w jedną stronę za chwilę ucieka w przeciwną przywołany jakąś niewidzialną siłą. Zostajemy aż do wieczora, kiedy majestat pałaców, gmachów, kamienic i katedr rozbłyśnie w światłach lamp.
Poza mnogimi uliczkami rozbiegającymi się we wszystkich kierunkach świata wokół Stephansplatz, które mimo późnej pory tętnią życiem jest jeszcze jedna, która mnie urzeka. Nieco odległa od zgiełku, choć w ciągu dnia goszcząca dziesiątki rowerzystów, rolkarzy, spacerowiczów, biegaczy a także turystów, którzy tłumnie odwiedzają park miejski i park rozrywki Prater. Nocą zaczarowana ciszą, bezruchem, spokojem i pustką. Otulona zielenią drzew ponad czterokilometrowa szeroka aleja, na której poza jednośladami spotkasz najwyżej fiakry. To główna aleja zielonego Prateru – Hauptalle.
Ta krótka wizyta w Wiedniu pozostawia niedosyt. I nie potrafię wskazać miejsca, które zrobiło na mnie największe wrażenie. Czy to był Bundesgarten, Karlskirche (kościół św. Karola Boromeusza), Pałac Hofburg z Biblioteką Narodową i Muzeum Sisi, Kościół Wotywny czy jeszcze inne spośród dziesiątek nie mniej dostojnych budynków. Oczarował mnie bez wątpienia wiedeński klimat i wiedeński walc. Ot tak tańczony przez każdego, kto miał tylko na to ochotę przed gmachem muzeum Neue Burg. Siadamy na murku wsłuchując się w nuty unoszące się subtelnie pomiędzy tańczącymi, muzeum, motylarnią oraz zielenią ogrodu Burggarten. Jutro będziemy już w Bratysławie.
Dzień 6. Wiedeń-Bratysława
07.08.2016
Z Wiednia do Bratysławy prowadzi nas długa prosta oddalona nieco od głównego koryta rzeki. Im dalej na wschód, tym nasza droga staje się coraz mniej komfortowa. Gładki asfalt ustępuje szutrowi, który ostatecznie zanika na rzecz lokalnych dróg. Gdy przekraczamy granicę ze Słowacją czujemy klimat polskości. Wszechobecne billboardy, jakość dróg, niespójnych ścieżek rowerowych bliższe jest polskiej rzeczywistości aniżeli austriackiej dokładności. Mimo tych przywar, odbiegających znacznie od zachodnich sąsiadów standardów, oddycham z ulgą. Jakoś lepiej się czuję w tym nie nadętym dumą kraju.
Bratysława
Trudno porównywać Bratysławę do opuszczonego zaledwie sześćdziesiąt kilometrów wcześniej Wiednia. Nie można jej zaś odmówić urody. Bratysława jest atrakcyjną stolicą i warto poznać ją z bliska. Uliczki Starego Miasta nie pozwolą nam się zgubić w ich labiryncie ale mogą nas oczarować. Katedra św. Marcina przypomina, że Bratysława była kiedyś stolicą Węgier i to tu koronowano węgierskich królów. Wielostylowy Ratusz skrywa historię Bratysławy w muzealnych ekspozycjach. Hlavne namestie czyli Rynek Główny przekreśla nasze dotychczasowe wyobrażenie rynku. Zamiast na płycie wielkiego placu stoimy na małym kameralnym dziedzińcu z posągiem cesarza w centralnym jego punkcie. Na ulicy Michalskiej zatapiamy się w kawiarnianym gwarze, a po chwili jesteśmy za pan brat z Czumilem, który z uśmiechem na twarzy wynurza się z kanału. Na koniec zostawiamy sobie Bratislavský Hrad czyli zamek. Stojący na wzgórzu ponad tym wszystkim unikalny pałac jest idealnym miejscem, by w nocnej feerii barw podziwiać rozpościerający się z zamkowego dziedzińca widok na Stare Miasto, Dunaj i spinające jego dwa brzegi mosty.
Wieczorem analizujemy mapy, by zdecydować co dalej. Czasu coraz mniej. Po głowie snuje się jeszcze Balaton. Czy jednak zdążymy? Kolejnym kilometrom naddunajskiej trasy daleko jakością do austriackiego odcinka. Cóż robić zatem?
Zasypiamy bez planu.
C.D.N.
Jak to? Zasypiać bez planu??? Przecież plan cały czas jest! Czyż nie droga jest celem (oczywiście w pięknych okolicznościach przyrody 😉 )?
Słuszna uwaga 🙂 Droga jest celem! Czasami tylko środek transportu ulega zmianie 😉