Rzuć wszystko i (nie) jedź w Bieszczady! Czy jeszcze naprawdę o tym myślisz? Nie popełniaj tego błędu! Przekonałam się o tym pewnego lata po wycieczce na Jasło. Po tej wędrówce i towarzyszącym jej rozmyślaniach, wszystko stało się jasne!
Sierpień. Końcówka lata, a aura odzwierciedla środek jesieni. Jest chłodno, wilgotno, dżdżyście i mgliście. Wróciliśmy półtorej doby temu z 10-dniowej rowerowej wyrypy po kresach wschodnich. Rozsądek bodźcowany przez prognozowane załamanie pogody podczas tych rowerowych wojaży nakazał wrócić na chatę. Żadna to przecież przyjemność jeździć cały dzień w deszczu, przy temperaturach spadających poniżej 15 stopni C. Za powrotem przemawiało jeszcze to, że właściwie najpiękniejszy kawałek zaplanowanej trasy wschodniej zrealizowaliśmy, a na dotarcie i buszowania po Roztoczu i tak nie byłoby czasu. Odpuściliśmy więc dalszą wycieczkę wsiadając w Białej Podlaskiej w pociąg, by kolejny tydzień urlopu spędzić w domu…
W domu? Jak w domu?
Już w pociągu snuliśmy plany i przeglądali wszystkie pogodynki. Opcje, jak w polskim prawie, były co najmniej dwie. Mogliśmy jechać albo w Tatry albo w Bieszczady. Prognozy na cały tydzień nie były optymistyczne ale nadające się do wędrówek okienko pogodowe rysowało się bardziej w Bieszczadach. Wiecie więc już zatem, gdzie pojechaliśmy.
Rzuć wszystko i jedź w Bieszczady!
Nie rzucając niczego, a jedynie przepakowując manele z sakw do plecaków, zabrawszy ciepłe śpiworki i wskoczywszy w trekkingowe buty zawitaliśmy w Cisnej.
Ani pogoda, ani właśnie trwający środek tygodnia, ani marna ilość obozowisk na polu namiotowym Tramp w Cisnej nie zwiastowała, że Bieszczady właśnie przeżywają nalot turystów. Zapewne trwający już od maja :/.
Już dawno zrezygnowaliśmy z bieszczadzkich szlaków w okresie letnim i podczas wszystkich „długich weekendów” na rzecz złotej jesieni i przyodzianej w mroźny woal śnieżnej zimy (choć ta akurat ostatnio miała więcej z błota, niż ze śniegu).
Ale mimo to, wobec trwających nadal, jakby nie było covidowych wakacji (ta wycieczka była w 2021 roku!) z wkraczającym w polskie progi widmem czwartej, śmiercionośnej fali pandemii, nie spodziewaliśmy się tego, co zastaliśmy na bieszczadzkich, zdawać by się mogło, mniej popularnych szlakach.
Z Cisnej na Jasło – szczyt, z tych mniej popularnych
Niebo zasnute ciemnymi chmurami, a nad górami woal unoszącej się pary. Ruszamy na czerwony szlak prosto z bram Trampa kierując się na Jasło. To tutaj, przez Cisną przebiega Główny Szlak Beskidzki, którym zaczynamy wędrówkę.
Na szlaku błotniście, mokro i ślisko. Ale cicho. Nie ma nikogo ani niczego poza przyrodą. W mokrych konarach drzewa jeszcze gdzieniegdzie ptaki szamocą się w radosnym tańcu, strącając skrzydłami grube krople deszczu z liści.
Las nie pozostaje niezmienny, a przeobraża się z każdym przemierzonym kilometrem. Strzeliste, wysokie jodły ustępują nagle karłowatej roślinności z poskręcanymi niczym odnóża ośmiornicy konarami. Świetlisty, jasny las zamienia się w mroczną, zasnutą mgłą i kryjącą wiele tajemnic knieję. Wyobraźnia zaczyna pracować, a w tworzeniu mrocznych obrazów pomagają spotkane na ścieżce tropy…
Pojawiają się też realni, namacalni ludzie, z którymi mijamy się na szlaku. Ich liczba przypadająca na jeden kilometr kwadrtowy zdecydowanie nie przekracza wszystkich covidowych norm, nawet gdyby nad nami zasłonięto nagle sklepienie niebieskie to możliwe byłoby zachowanie bezpiecznego, społecznego dystansu. Myślę, że spokojnie takiego na 2 km.
Sytuacja zmienia się już nieco jednak na połączeniu szlaków. Na niewielkiej połoninie tuż przed szczytem Jasła kumulują się ludki i zasiadają do lanczu, by zatrzymać na chwilę zachwyt otaczających nas gór. To samo robimy i my. Dystans społeczny, choć tutaj zdecydowanie w podgrupach, nadal zachowany.
Jedni odchodzą, drudzy przychodzą. Jak to na skrzyżowaniach dróg. My obalamy założony pierwotnie plan dalszej wędrówki szlakiem granicznym i po zdobyciu szczytu Dużego Jasła schodzimy żółtym szlakiem na przełęcz Przysłup.
Ładnie tu, przyjemnie i miło. Spotykamy tylko jedną trzyosobową grupę podążającą w przeciwnym do nas kierunku. Jeszcze na zejściu do sioła Przysłup zdaje się być sielsko i spokojnie. Do chwili, kiedy droga nie wyprowadza nas na Karczmę Brzeziniak i stołujący się tam tłum ludzi.
Przez żołądek do rozumu
Przebiegła nam przez głowę myśl, że do Cisnej wrócimy Leśną Kolejką Bieszczadzką, bo tylko tak chodzimy i chodzimy po tych Bieszczadach. A tu nie ma. Nie kursuje do odwołania.
Perspektywa 10-cio kilometrowego marszu ulicą zdecydowanie przemawia do naszych żołądków, że teraz jest czas na przyjęcie sowitego posiłku. Przysłowiowym rzutem na taśmę załapujemy się na wolny stolik i stołujemy!
A strawa nie byle jaka i karczma w ogóle, jak się patrzy.
Trochę tu ludzi z gór, a trochę z bieszczadzkiego przypadku. No bo mówili, rzuć wszystko i jedź w Bieszczady. A nie powiedzieli, że tu błoto i wiatry na połoninach, że deszcz w Cisnej, że przy retortach duszący dym i można się okopcić. W bacówkach smród, na polu namiotowym brak ciepłej wody. I te połoniny to tak wysoko, że kto by tam lazł. W ogóle, to co tu robić?
Dla tych ostatnich
Rzuć wszystko i… nie jedź w Bieszczady!
A jednak. Porzucili wszystko, choć z pewnością nie swoje dotychczasowe życie i przyjechali.
Przyjechali, bo Bieszczady stały się modne. Przyjechali do karczm, do drwali i innych Panów Hosów rodem z Opowieści Bieszczadu (gdy publikuję ten tekst Andrzej Hermanowicz znany, jako Pan Hos jest już po drugiej stronie lustra +). Do gór widzianych zza szyb samochodów. Przyjechali, bo przecież internety atakują hasłem „Rzuć wszystko i jedź w Bieszczady”. No to mamy to!
Mamy w Bieszczadach tłum. Tłum w gastronomii, tłum na szlakach, tłum na parkingach, sznur aut na ulicach.
Rozumiem tych, co z plecakiem gnają w góry, na szlaki, spacery dolinami. Tych, co odkrywają skryte pod płaszczem upływającego czasu relikty nieistniejących wsi. Pozostałych zaś nie rozumiem? Bieszczadzkim wioskom, choć zmieniającym się w zatrważającym tempie na szczęście daleko jeszcze do Zakopanego.
Nie przyjeżdżajcie w Bieszczady, bo tu wiatr na połoninach i błoto na szlakach. Brak kolejek górskich i deptaków rodem z Krupówek. Jak muzyka to tylko ptasi trel, cicha harmonijka lub śpiew przy ognisku z gitarą. W nozdrza zaś pali retortowy dym. Szkoda więc tych drogich, perfumowanych zapachów.
Więc jeśli się jeszcze zastanawiasz…
Nie rzucaj wszystkiego i nie jedź w Bieszczady!
Niech unosi się w nich jeszcze odrobina zapachu ciszy…
No Comments