Wakacji ciąg dalszy czas zacząć. Niewtajemniczonych wprowadzam w tajniki przygody. Otóż lato 2016 postanowiliśmy spędzić na naddunajskim szlaku rowerowym. Nie był to jednak zamysł całkiem typowy, jak na wyprawę po ścieżkach Donauradweg. Nie zaczęliśmy bowiem w górach Schwarzwaldu, a w Pradze. Jak się zaczęło? Zalecam wrócić do Pragi, gdzie miał miejsce początek naddunajskiej przygody. Teraz przyszedł czas na kontynuację.
Jedziemy dalej!
W niedzielne popołudnie rozstajemy się z czeską stolicą ale jeszcze nie z Czechami. Drogą kolejową przedostajemy się na południe do Czeskich Budziejowic. Wrzucę w tym miejscu rzecz ważną. Bez wcześniejszej rezerwacji miejsca w pociągu, z biletem zakupionym na 15 minut przed odjazdem, nie mamy najmniejszego problemu z miejscówką dla nas i naszych rowerów w liczbie 4. A te lądują w specjalnym wagonie pocztowym, zaopiekowane przez konduktora, oznaczone wlepką z nadanym numerem, którego duplikat wklejony zostaje na bilecie. Takie rzeczy!
Choć czeskie koleje napawają nadzieją na przyjemne nimi podróżowanie, to na czas dłuższy tyle o kolei. Od miejsca wysiadki, przez resztę terytorium Czech, Austrię aż do stolicy Słowacji, naszym jedynym środkiem transportu (z małym wyjątkiem krótkiej przeprawy promowej) będzie rower, a namiot naszym domem!
Wielkie kopce na horyzoncie, satelity na orbicie
Najbardziej w swoich wyprawach lubię element nieznanego, nieprzewidywalnego, zaskakującego. Wiadomo, że do eskapady w jakimś, choćby minimalnym zakresie, należy się przygotować. W naszym minimum zabrakło mapy. Nie liczę tej z Pasawy do Bratysławy, bez której spokojnie można byłoby się akurat obejść. Gorzej, kiedy nie masz mapy odcinka, którego wcześniej nie analizowałeś, nie kalkulowałeś czasów, wzniesień, przewyższeń, terenu. Ba! Nawet nie zastanawiałeś się głębiej nad śladem swojej drogi. Nasz cel był jasny ale niedookreślony. Przedostać się do Austrii, potem do Niemiec, by z Pasawy rozpocząć naddunajską przygodę.
Od Czeskich Budziejowic tylko orientacja przestrzenna i koniec języka za przewodnika wyznaczają nam drogę. Zastanawia nas jedno. Dlaczego wszyscy gapią się na nas z niedowierzaniem kiedy pytamy o drogę do Austrii?
– Jak to? Na kołach? Przecież są wielkie kopce!
Dedukujemy, że kopce to góry. Po minach i gestach czeskich braci odczytujemy, że tylko zawodowi kolarze są w stanie przez nie się przedrzeć albo co gorsza, prowadzą tamtędy jedynie piesze szlaki nijak dostępne dla rowerzysty sakwiarza. W tym przekonaniu pozostajemy, gdy w witrynie Centrum Informacji Turystycznej w Czeskich Budziejowicach dostrzegamy mapę, której południowa część (nomen omen tuż przy granicy z Austrią) wypiętrza się, a kolor z pomarańczowego przechodzi płynnie w brązowy. Deszcz leje z nieba, Pimpek łapie gumę i już rozważamy, by drogę do Pasawy pokonać pociągiem. Na nasze szczęście bilet jest zbyt drogi. Mierzyć się zatem będziemy z czeskimi kopcami.
Pierwszy porządny podjazd pokonujemy w ciemnościach po bardzo ruchliwej drodze. Radzi jesteśmy, gdy odnajdujemy camping nad jeziorkiem. Ale zaraz. Cóż to za piękna polana z namiotem? W blasku księżyca dostrzegamy sylwetkę z kijem w ręku zwanym wędką i już zacieramy ręce, że przyoszczędzimy hajs lokując się gdzieś przy wędkarzu. Ten jednak z ubolewaniem oznajmia nam, że to teren prywatny i tylko członkowie jakiegoś tam koła mogą korzystać z biwaku. Na nic nasze prośby i błagania. W końcu co mu szkodzi, kto się dowie? Rano zwijamy namiot i nas nie ma. W oczach czeskiego bracha jest jednak zagrożenie. Bo na niebie krążą satelity i zapewne nas namierzą, a wtedy to i my i on ma przechlapane 😛
Cóż pozostaje? Legalnie się rozbić, na legalnym polu namiotowym, okazawszy najpierw wszelakie dowody tożsamości, wpisując w szereg rubryk wszelkie nasze dane, by czasem nie było rozbieżności między tym co zarejestrował miły Pan w recepcji od tego, co zarejestrowały satelity.
Další den. Nowy miesiąc, nowy dzień, nowe kopce
01.08.2016.
Dajemy radę nie jednemu czeskiemu kopcowi w drodze do Český Krumlov. Czasami w pocie czoła, czasami kręcąc korbą dziesiątki razy by koło zatoczyło jeden obrót ale cały cały czas wygodnym asfaltem, po niemal nieuczęszczanych drogach, by dalej szlakiem rowerowym 1254 dotrzeć do Horni Planá. Po drodze Český Krumlov zwrócił naszą uwagę ale spowolnieni ciągłymi podjazdami pognaliśmy dalej, nie zatrzymując się w tym mieście, którego zabytkowe centrum znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Jak niemożliwe stało się możliwe i się dokonało
Horni Planá. Gdzieś tam w dole już widać miasteczko i rysującą się taflę jeziora. Wspaniale jest zjeżdżać w dół. Jest jednak coś, co rzuca cień na ten wyczekiwany moment przekroczenia czesko-austriackiej granicy. Góry! Znowu góry! To jedyny odcinek terenu, którego mapy nie mamy! Żadnej, nawet skrawka, poglądu, wskazówki. NIC.
Brzeg jeziora Lipno jest granicą, ponad którą tylko wyobraźnia rysuje układ terenu. Biała plama aż do austriackiego Ulrichsberg ( a może i dalej). Od granicy dzieli nas jakieś 10 km. To tak niewiele. Do miejscowej informacji turystycznej wchodzimy pełni nadziei z szerokimi uśmiechami na twarzy. Wychodzimy zaś posępni i przygnębieni, a skrzydła które przed chwilą były gotowe do lotu właśnie nam podcięto. Austria zdaje się być na wyciągnięcie ręki, a ściślej rzecz ujmując na przepłynięcie jeziora i parę ruchów korbą. Jednak w ocenie pracownicy IT przygranicznej miejscowości turystycznej Horni Planá, przedostanie się rowerem do niemieckojęzycznych sąsiadów jest niemożliwe. By dać wiarę w to, o czym usiłuje nas przekonać, prosimy o jakąś mapę. Brązowa barwa dominuje, a linie warstwic nakładają się jedna na drugą dając wyraz stromości zboczy. Jak na złość teren na mapie nie obejmuje ani centymetra ziemi sąsiadów. Dopóki jedziemy palcem do rantu mapy, dopóty widnieją na niej transgraniczne szlaki rowerowe wiodące po drogach utwardzonych. A może w Czechach jest odwrotnie. Może wyraźna kreska na mapie to nie droga tylko… Tylko co? Po raz pierwszy od dnia wyjazdu zgasły nam uśmiechy. Ale to nie czeskie kopce ani austriackie bergen wzięły nad nami górę. To nasza nieufność co do rzetelności otrzymanej informacji wzięła górę nad wszystkim. Przy zimnym piwie rozmyślamy, rozkminiamy, dyskutujemy i zapada decyzja. Podejmujemy ryzyko i jedziemy przed siebie.
Na drugą stronę jeziora Lipno przeprawiamy się promem, na pokładzie którego w większość stanowią rowerzyści. Tu słychać Czecha, ten to zapewne Austriak, a czysty twardy akcent w wypowiadanych zdaniach przez kolejnego bezsprzecznie wskazuje jego niemiecką narodowość. Te góry nie mogą być nieprzejezdne!
W końcu jesteśmy na drugiej stronie. Nie jest lekko ale jest niebanalnie! Delikatnie pniemy się coraz wyżej i wyżej. Sunący w trzy strony świata rowerzyści rozpraszają się bystro, przekręcając delikatnie korbami swoich elektryków. Prowadzi nas asfaltowa droga o szerokości mniejszej niż standardowe drogi samochodowe ale znacznie szersza niż ścieżka rowerowa. W dole pozostawiamy taflę jezioro Lipno, które lśni w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca.
Im wyższy pułap, tym cyklistów mniej. W końcu pozostajemy sami pośród górzystego, pofałdowanego terenu, którego zbocza muskane są przez ciepło słonecznego blasku . Wieczorny świergot ptaków i szum wartkich potoków wtórują nam w coraz to wolniejszym rytmie cichego szeptu łańcuchów.
Posiłkujemy się jedynie tablicą z mapą usytuowaną gdzieś na skrzyżowaniu dróg, dróżek i ścieżynek, jak się okazuje tras rowerowych! Robimy zdjęcia, które kolejnego dnia będą stanowić dla nas drogowskaz w wyborze dalszej trasy.
Sbohem Ceška Republika! Willkomen Össtereich
W końcu za jednym z kolejno mijanych zakrętów, niemal na szczycie wzniesienia wyłania się maleńki kościółek i niebieska tablica z napisem Republik Österreich. Przekraczamy granicę!
Jeszcze kilka minut pchamy rowery ku górze, by w końcu poczuć płaską powierzchnię pod kołami. Osiągamy pułap jakichś 945 m z.p.m. i spektakularnym kilkukilometrowym zjazdem, pomiędzy szczytami Sulzberg (1041m n.p.m.) po lewej, a Sperrbühel (982 m n.p.m.) po prawej, spoceni z wrażenia, z drżeniem rąk od uścisku na klamki hamulców, z obawą o obręcze naszych kół, szczęśliwie bezpiecznie docieramy do Ulrichsberg (626 m n.p.m.).
Austriacki krajobraz zdaje się być tak idealny, jakby ktoś przesuwał nam pocztówki tyle, że w wielkoformatowym wydruku. Poukładany świat, czystość, porządek, ład. Tylko ten specyficzny „zapach” rolniczego żywota nieco drażni nozdrza. Jeszcze kilka drobnych wzniesień i odnajdujemy przeuroczy camping nad jeziorkiem.
Austria pozostaje naszą kochanką tylko na jedną noc. Bez pardonu żegnamy się z nią rankiem, choć tylko na kilka godzin. A godziny te, to naprzemienna walka ze sobą, swoimi słabościami, deszczem i popadającą w skrajności w skrajność prędkością. Najpierw pniemy się mozolnie pod wymagające podjazdy, by potem z trudem opanować pęd naszych jednośladów podczas spektakularnych zjazdów.
W korowodzie wzniesień i obniżeń docieramy do Passau wprost nad brzeg Dunaju.
CDN.
zapraszam Basia.
Fajnie opisane! Klimaty zupełnie jakbym wracał do moich pierwszych rowerowych spotkań z górami! 🙂 Dobre drogi Cię prowadzą!
O tak! To fantastyczny odcinek był! Zero nudy, za to mnóstwo frajdy 🙂
Ano kopców Ci w Czechach jak grzybów po deszczu! Ale na dalsze eskapady to bardzo dobrze, bo rozgrzewka solidna przed wymagającym południem albo zachodem Europy 🙂 A ten Pan Wędkarz… to tak na serio z tymi satelitami?! :))))
Serio! Sami nie dowierzaliśmy w to co mówi. A czy On w to wierzył naprawdę? Kto wie ?
To się nawet w sakwach nie mieści… 😀