Tego dnia, ranek nie wita nas słońcem, za to mróz trzyma ostro. Nie zamierzamy jednak rezygnować z planów. Szykujemy w termos gorącą herbatę, napełniamy piersiówkę malinówką własnej roboty, zakładamy ciepłe gatki i wychodzimy z domu realizować nasz wątle nakreślony plan. Plan zaś zakłada m.in. zdobycie szczytu Rohula. I to jest punkt number one tego dnia do odhaczenia. Rohula – szczyt o wysokości 595,4 m n.p.m. na Pogórzu Ondawskim w Beskidzie Niskim, na północ od słowackiego miasta Svidník. Wiem, wiem. Z tą wysokością to szału ni ma. Ale przecież nie chodzi o to, by zdobywać szczyty nie do zdobycia, ale by ruszyć tyłki z domu i zaczerpnąć świeżego powietrza, rozruszać mięśnie ?, przepompować krew w żyłach, poprawić krążenie, pozbyć się oparów sylwestrowej nocy. Ktoś powie, że w noworoczny czas krążenie się poprawia innymi metodami. Zaś dla niektórych, samo wyjście na dymka zza suto zastawionych mięsiwem i gorzałką stołów, staje się szczytem ich możliwości ? No niech tam. Każdy robi to co lubi, a ja lubię aktywnie ?
Operacja dukielsko-preszowska i Dolina Śmierci
Wsiadamy naszą pięcioosobową plus pies ekipą do auta i ruszamy w kierunku Svidnika. Już po kilku minutach zatrzymujemy się, bo nasz słowacki kamrat i zarazem przewodnik Jan, który jest mózgiem całej operacji, nakazuje nam wysiąść z auta i poznać trochę historii miejsca, w którym się znajdujemy. Aura za szybami samochodu jest taka, że psa by nie wygonił, ale przecież trzeba być twardym, a nie miękkim. Ociężałe czołgi stojące na placu wrogo na nas spozierają. Jeszcze skierują swe lufy ku naszym piersiom, jak nie wyjdziemy poznawać dlaczego i skąd się tu wzięły.
A jesteśmy w dolinie wsi Kapišová nazwanej przez Słowaków Doliną Śmierci. (Doliną Śmierci przyjętą w kartografii i historiografii nazywa się przede wszystkim miejsce walk po polskiej stronie w okolicach wsi Chyrowa)
To jedno z miejsc walk w ramach operacji dukielsko – preszowskiej czyli bitwy o Przełęcz Dukielską. A kto się naparzał? Przyczynkiem do rozpoczęcia walk była radziecka próba pomocy Słowackiemu Powstaniu Narodowemu podczas II wojny światowej. Od września do listopada 1944r. ścierały się tu dwie strony konfliktu. Po jednej stronie barykady walczyli żołnierze Armii Czerwonej i wojsk czechosłowackich, po drugiej III Rzesza i Węgry. Rezultat? Zwycięstwo Niemców. Setki tysięcy poległych i rannych. Morze rozlanej krwi. Stąd nazwa Dolina Śmierci (údolie smrti). Na samą myśl krew mrozi w żyłach. W chwili obecnej także dosłownie, bo jest z minus 15. Lecimy dalej.
Svidnik w przelocie
Przejeżdżamy przez ulice Svidnika, a u jego wylotu na pierwszy plan po raz kolejny wysuwa się lekcja historii. Czołgi i inny oblężniczy sprzęt wojenny na svidnickim skwerze. Tuz obok pomnik. Ale nie byle jaki. Strzelisty, wysoki na co najmniej kilkadziesiąt metrów, zwieńczony symbolem radzieckiej potęgi – czerwonej gwiazdy. Stoi w centralnym miejscu i nie da zapomnieć, o stoczonych tu walkach ale i tego, kto był wybawicielem czeskiego i słowackiego narodu! Na razie tylko rzucamy okiem na marmurowego (?) giganta. Ale później tu wrócimy. Zobaczycie, kto tu jest wielki!
Rohul’a wzywa
Zaraz za miastem skręcamy w prawo, mijamy zabudowania na kształt naszych ogródków działkowych, podjeżdżamy lekko pod górę i w szczerym polu zostawiamy samochód. Co prawda, trochę poniżej naszego obecnego poziomu, wzdłuż ulicy widać było oznakowanie szlaku pieszego, ale tutaj to w sumie nic nie ma. Jan nam tłumaczy, że zanim wejdziemy na szlak idziemy na… lotnisko. Lotnisko? No dobra. Kto wie, może jakiś czarter nam zorganizował? Tylko że tu zdaje się nic nie być poza otwartą przestrzenią pól z majaczącymi w oddali trzema wzniesieniami, z których ponoć jedno jest naszym celem.
Na horyzoncie, gdzieś na granicy pola, zdającej się być linią widnokręgu dojrzeliśmy sylwetki ludzi. Uffff. To jednak jest cień nadziei, że trafimy na szlak, a nas nie trafi szlag. Po chwili dochodzimy na sam kraniec widocznej dla nas przed chwilą linii widnokręgu, która okazała się być pasem startowym i lądowiskiem zarazem.
Czarter nie czeka, nic nie ląduje, nic nie startuje. Po pasie kołuje tylko jakiś gość na rowerze, który chyba bada wytrzymałość swojego ciała na odmrożenia.
Pasem startowym podążamy w kierunku celu naszej wędrówki. Kilkaset metrów przed nami kroczy trzyosobowa grupa, która zdaje się także wybrała dzisiaj Rohulę. To znaczy nam się tak wydaje i właściwie to mamy taka nadzieję, bo pas startowy się skończył a szlaku ani widu ani słychu. Szczere pole. Jan także jakoś nie chojrakuje i nerwowo się rozgląda po terenie. W końcu się obnażył z tajemnicą – nigdy nie zdobył Rohuli, a jego wiedza o górze opiera się na kilkuminutowym surfowaniu w necie. Cóż nam pozostaje? Podczepiamy się pod grupę przed nami, a raczej siedzimy im na ogonie.
Poza szlakiem, przez łąki, pola, strumyki, dochodzimy w końcu do podnóża góry a widok oznakowania dodaje nam wiary, że nie na darmo zrobiliśmy wielkie koło. Rohula 1.8 km? Co prawda to oznaczenie trasy na biegówki ale najważniejsze, że cel się zgadza.
Wkraczamy w bukowy las i z tego miejsca stromość nabiera wyrazu. Nie to, że Bóg wie co. Ale tętno nieco przyspiesza, ciało się ogrzało, czasem nawet przystajemy na ścieżce, by wyrównać oddech. Trochę mi te górki przypominają nasze Góry Świętokrzyskie tyle, że zamiast jodłowego lasu mamy tu obnażone z liści drzewa bukowe.
Brak słońca sprawia, że jakoś ponuro w tej kniei. I te powalone stare drzewostany, porozrzucane w chaosie. Można by nakręcić jakiś film grozy.
Rohula wieża
Po jakimś czasie (trudno stwierdzić po jakim bo nikt go nie monituje, myślę że tak 30 min.) docieramy na szczyt. O tym, że jesteśmy u celu poznajemy po wieży widokowej, którą najpierw obejrzeliśmy dzięki wszechwiedzy internetu.
Solidna drewniana konstrukcja wysoka na kilkanaście metrów (wujek Google mówi, że 14) kusi i szepce, żeby na nią wleźć. Z poziomu ziemi widoki prawie żadne, więc chyba nie ma wyjścia, jak dać się zwieść na pokuszenie. Tym bardziej, że przyprószone śnieżkiem szczeble drabiniastej konstrukcji wskazują, że nikt ich dzisiaj nie dostąpił. A kto nie lubi być pierwszym zdobywcą? No dobra. Pierwszy idzie Jan dla wybadania gruntu (czy ja napisałam gruntu?). Oczywiście do wybadania stabilności i stopnia prawdopodobieństwa ślizgu na szczeblach drabiny zawieszonej w powietrzu między jednym a kolejnym poziomem wieży. Za mną dla asekuracji i zamortyzowania upadku w razie odpadnięcia od ściany (z drabiny) albo jak kto woli zjechania na niższy szczebel górskiej kariery, idzie Łukasz. Pierwsza kondygnacja trochę mi zmroziła zapęd do pchania się na samą górę. Brak barierki ochronnej zahamował moją pewność. Nie chciałabym stąd wypaść ani zjechać po drabinie w dół.
Przełamałam strach, a każdy kolejny poziom wieży okazał się bezpieczniejszy od poprzedniego. Warto było tu wleźć. Mimo miernej przejrzystości powietrza słońce postanowiło wynagrodzić nasz trud. W jego promieniach drobinki szadzi lśniły w powietrzu, a my promienieliśmy ze szczęścia.
Przy zejściu nikt nie ucierpiał. Widać to nie diabeł nas kusił ? Teraz idziemy na łyk zasłużonej nalewki!
Rohul’a – zaszczyt gościć na szczycie
Poza wieżą na szczycie Rohuli na uwagę zasługuje także zbudowana tu w tym samym roku drewniana chata. Powstała ona dzięki miłośnikom słowackiego Beskidu Niskiego i pełni rolę schronienia w razie niepogody czy konieczności odpoczynku utrudzonych wędrowców.
Na szczytowej polanie jest też zadaszona wiata i przygotowane miejsce na ognisko. Jan po łebkach odrobił zadanie szukając informacji o celu naszej wędrówki, bo kiełbaska z kija byłaby najlepszym zwieńczeniem przygody z Rohulą. A tak tylko ślinka cieknie, gdy ze swym prowiantem rozkładają się słowaccy koledzy ze szlaku.
Złaz w dół
Krótka przerwa sprawia, że mroźne powietrze dosięgło naszych ciał. Czas wracać. Wybieramy niebieski szlak, który od szczytu sprowadza nas bez szwanku do wsi Nižná Jedľová.
Po wyjściu z lasu widzimy już samochód. Skracamy sobie nieco drogę, przeskakujemy znów przez strumyk i trawiastym polem wracamy do auta. Po drodze jeszcze taki bonusik w postaci polnej kapliczki.
To już koniec górskich wędrówek na dziś. Ale nie koniec turystyki 😀
Svidnik monumentalny
Towarzyszące nam przy zejściu z gór słońce, szybko ustąpiło miejsca zmierzchowi. Temperatura szybko zaczęła wdawać się we znaki. Ale jeszcze damy radę przywitać radziecką brać.
A ta czeka od lat niewzruszona na podzięki słowackiego narodu za wyzwolenie. Wąska aleja prowadzi wprost pod iglicę nie byle jakich rozmiarów. Wysoka na 37 metrów, zwieńczona symbolicznie 3,5 metrową czerwoną gwiazdą .
Radziecki żołnierz dumnie salutuje nad mogiłą poległych.
Kobiety i dzieci z kwiatami w rękach witają radzieckich żołnierzy. Tak lud wita swoich wybawców.
Taka historia.
Nikt tu nie burzy pomników, nie przenosi, nie dewastuje. Ich wielkość ma nie tylko przypominać o przelanej krwi, ale ma być wyrazem potęgi narodu radzieckiego. A naród wyzwolony, Armii Czerwonej ma być wdzięczny…
W planach było jeszcze znajdujące się w Svidniku tuż nieopodal Muzeum Wojskowe i Muzeum Kultury Ukraińskiej (skansen). Jednak i jedno i drugie jest już zamknięte. Może innym razem…
A na dzisiaj wystarczy 🙂
Turystycznie pozdrawiam
Basia
Oh, uwielbiam te tereny. Ale gigantyczny pomnik radziecki jest nie do podrobienia. Dziś już takich pomników się nie stawia…
Tereny warte uwagi. Ach szkoda, że styczniowy dzień taki krótki. Pozdrawiam
Svidnik, oprócz operacji dukielskiej, kojarzy mi się z drewnianymi cerkwiami i kościołami. Jest ich sporo w okolicy, bardzo ładnie położonych na wzgórzach.
Nam udało się odwiedzić tylko jedną w Niznym Komarniku. Choć kamrat wspominał, że okolica usłana jest takimi perełkami. Może innym razem 🙂