Skandynawia słynie z doskonałych ścieżek rowerowych i zapewne nie bez przyczyny nadano jej miano raju dla rowerzystów. Czy tak jest w rzeczywistości? Miałam okazję przekonać się o tym sama, gdyż nadarzyła się okazja wyjazdu do Szwecji. Nie mogłam zatem odmówić zaproszenia do kraju wikingów. Tym bardziej, że uniesiony topór wojowników z północy, przysłonić miała polska gościnność. Cóż było robić? Pakować bagaże, zabierać rowery, przełamać lęk przed wielką wodą i ruszyć za morze.
Na wstępie przełamać lęk
Kiedy nasze auto wjeżdżało na odpływający ze Świnoujścia prom, nie tryskałam energią. Strach przed przeprawą przez Bałtyk przyćmił wszelkie emocje i nadzieje, które zwykle towarzyszą nowym, rowerowym wyzwaniom. Słynąca z doskonałych ścieżek rowerowych Skandynawia musiała poczekać na euforyczne z nią spotkanie do czasu, kiedy moja stopa sięgnęła lądu. Gdy tylko ta, stabilnie stanęła na ziemi, niepokój rozbił się o nabrzeże, a strachy przygłuszył mewi skrzek. Nastał ten moment. Byłam gotowa chłonąć, nowy dla mnie świat.
Szwecja
Liczy się pierwsze wrażenie
Opuszczamy port w Ystad. Już po chwili nasze auto sunie ekspresówką pośród zielonych, pofałdowanych łanów zbóż, delikatnie smaganych wiatrem. Polne kwiaty zdobią pobocze, a letnie słońce grzeje przez szybę. Już mogłabym wykrzyczeć, że Szwecja to rowerowy raj. Trzymam jednak na wodzy myśli i słowa, dając sobie czas na wydanie werdyktu. Tych kilku dni, podczas których wszystko kręcić się będzie wokół cieśniny Sund szwedzkiego regionu Skania i duńskiej Zelandii.
Helsingborg. Miasto tradycji i nowoczesności
Nasza rowerowa przygoda ze Szwecją zaczyna się w Helsingborgu. To tutaj jesteśmy w gościnie i to miasto właśnie jest początkiem i końcem naszych rowerowych wycieczek. Nie ma co zatem startu opóźniać! Ruszamy!
Helsingborg położony nad cieśniną Sund, jest jednym z najstarszych miast Szwecji. By odszukać historię warto udać się do wieży dawnej twierdzy Kärnan, która przez siedem wieków broniła dostępu do miasta. Poniżej majestatycznych murów znajduje się rynek miejski z neogotyckim ratuszem i pomnikiem Magnusa Stenbocka – wybitnego dowódcy III wojny północnej. Z połączenia starej i nowej architektury słynie aleja handlowa Kullagatan. Nas ciągnie bardziej do morza i wybieramy nadmorską promenadę skąd odprowadzamy wzrokiem odpływające na duńską stronę promy. To w tym miejscu cieśnina Sund jest najwęższa.
Zaledwie 4 km od Helsingborga położone jest duńskie miasto Helsignør. Zanim jednak udamy się do Danii, kluczymy niespiesznie ulicami Helsingborga. Uwadze nie uchodzą, wpisane w miejską przestrzeń, parkingi pełne rowerów. Alejki dla pieszych i rowerzystów poprowadzone często pośród zielonych parków odkrywają przed nami przytulne osiedla jednorodzinnych domków, gdzie przepych został unicestwiony przez skromność i prostotę. Wolnostojące domy w prostej bryle, bez zbędnych wielospadów, bez wielobarwnych elewacji, skryte są przed zgiełkiem miasta pośród drzew, krzewów i nasadzeń. Wszechobecna w naszym kraju kostka brukowa nie ma tu racji bytu, a kute bramy i ogrodzenia zastępują zielone krzewy i kolorowe kwiaty.
Malowniczymi, kwiatowymi ogrodami otoczony jest Pałac Sofiero. Ta letnia rezydencja dawnych królów Szwecji znajduje się zaledwie pięć kilometrów od centrum miasta. Rezydencja wzniesiona została w drugiej połowie XIX wieku na polecenie ówczesnego króla Szwecji – Oskara II i jego żony Zofii Wilhelminy Nassau. Całość zaś otoczona została malowniczym parkiem krajobrazowym. Kiedy odwiedzicie Helsingborg latem, możecie uczestniczyć w organizowanych na terenie posiadłości różnego rodzaju wydarzeniach kulturalnych oraz imprezach z gwiazdami estrady z całego świata.
Ven. Wyspa astrologii, słońca i magii
Kolejny dzień postanawiamy spędzić na szwedzkiej wyspie Ven. Położona w cieśninie Sund mała wysepka o długości 4,5 km i niemal połowę mniejszej szerokości jest dobrą alternatywą, by na chwilę opuścić stały ląd.
Tak też robimy i w małym porcie w Landskronie stajemy w kolejce po bilety na prom. Dość słona, jak na naszą kieszeń cena przeprawy, nie odwodzi nas od zamierzeń. Wchodzimy na pokład i już po pół godziny gotowi jesteśmy na eksplorowanie Ven.
Najdłuższa trasa turystyczna (czyli ta wokół wyspy) liczy zaledwie 11 kilometrów. A jednak nie żałujemy ani jednej złotówki wydanej na tę wycieczkę. Bo Ven jest pełna spokoju, słońca i magii. I warto spędzić na jej ścieżkach, drogach i dróżkach dobry kawał dnia, niespiesznie chwytając jej urok.
Mapkę ze szlakami turystycznymi wyspy dostajemy w mobilnej informacji turystycznej zaraz po zejściu z pokładu. Wybieramy trasę wokół wyspy i ruszamy. Pokonujemy ostry podjazd, a na górze czekają setki żółtych rowerów. Widok ogromnego placu pełnego jednośladów w kanarkowej barwie sprawia, że robi się słonecznie, mimo braku słońca. Mijamy tę promienistą wypożyczalnię rowerów i ruszamy zgodnie z obranym szlakiem.
Drogi, historie, krajobrazy
Oznakowana szutrowa droga prowadzi nas pośród pól, na skraj lądu, skąd roztacza się panorama na Danię. Wąską ścieżką pniemy się w górę. Od lewej strony delikatny szum fal wód cieśniny Sund łechcze słuch. Po prawej fala zbóż szumi wznoszona lekkim wiatrem. Mimo stromego zbocza i wąskiej ścieżki, po której ruch odbywa się w obu kierunkach, naturalny krajobraz nie jest zakłócony architektoniczną szkaradą metalowych barier w żółtym kolorze. Barierę bezpieczeństwa stanowią naturalnie rosnące tu drzewa i krzewy a w miejscach newralgicznych wpisujące się w krajobraz drewniane balustrady.
Rozpoczynając wycieczkę po Ven, nie sposób nie wspomnieć o Tycho Brahe. Ten słynny astrolog i astronom zaskarbił sobie przychylność Króla Fryderyka II, który podarował mu wyspę Ven. Brahe natomiast zbudował na niej zamek, w którym gościli inni badacze przybywający z najdalszych zakątków Europy. Tycho Brahe podczas ponad 20 lat spędzonych na wyspie Ven opracowywał mapy nieba, wyliczał trajektorie planet, budował nowe instrumenty astronomiczne. Dzisiaj po zamku już nie ma śladu. Jest natomiast Muzeum Tycho Brahe i podziemne obserwatorium. Kiedy docieramy właśnie tutaj, omijamy budynek z kasą biletową, niespiesznie kręcąc dalej.
Z wzniesienia, na którym znajduje się miejscowy cmentarz i kościół delektujemy wzrok panoramą na urwiste wybrzeże po lewej i mały port przed nami. Za chwilę pędem zjedziemy do jego stóp, by na jednej z licznych drewnianych ław, posilić się przed dalszą drogą.
Kolejne kilometry to kwintesencja wyspy. Gdzieś na horyzoncie, spośród zielonych pól, puszcza do nas oko latarnia morska. Po chwili znów stajemy na skraju lądu a urwisty brzeg jest naturalną platformą widokową. Subtelny wiatr muska twarze, a my z zachwytem pokonujemy ostatnie kilometry wokół wyspy. Mijamy pomosty wychodzące w morze, letnie rezydencje, pole namiotowe. Stromym zjazdem docieramy do punktu startu i czujemy niedosyt. Czyż to już czas na powrót? Zdecydować możemy sami, gdyż system transportu daje możliwość wolnego wyboru godziny. Po krótkiej wymianie myśli znowu pniemy się w górę. Pokonujemy kolejnych kilka kilometrów, wybierając nieprzetartą jeszcze przez nas trasę. I choć z tej nie ujrzymy już morza, nie ujmuje to wyspie i naszej przyjemności z jazdy.
Przedłużona radość
Z lekkim ukłuciem w sercu odpływamy z Ven. Nie kończymy jednak dnia, a przemierzamy na dwóch kółkach kolejne kilometry. Już w porcie w Landskronie odnajdujemy znaki drogi rowerowej prowadzącej do Helsingborga. Trzymamy się oznakowanego szlaku i mkniemy wygodną ścieżką aż na przedmieścia do portu w Råå.
Ta stara osada rybacka ma w sobie tyle klimatu, że nie sposób ominąć jej bez zachwytu. Przy wąskich brukowanych uliczkach niewielkie drewniane domki. Ich jasne ściany zdobią kolorowe kwiaty, najczęściej malwy bądź róże. Przez okna bez firanek dostrzegamy ciepłe wnętrza, którym charakteru dodają ciekawe ozdoby, bibeloty i figurki. W oknach każdego mieszkania, bez wyjątku, białe klosze lamp, które rzucają światło na okryty zmierzchem bruk.
Skąd ten zwyczaj zapalania lamp?
Jedna teoria wskazuje na to, że okryte abażurem żarówki zastąpiły światło świec, które kobiety zapalały w oknach czekając na swych marynarzy. Brak firanek zaś miał zapobiegać zdradom, gdyby czekać przyszło zbyt długo.
Druga, z którą spotkać się można znacznie częściej, brak firanek przypisuje względom praktycznym pozwalającym zaoszczędzić energię.
Jest jeszcze trzecia mówiąca o tym, że obnażone okna dają wyraz temu, że poczciwy Szwed nie ma nic do ukrycia.
Która myśl jest słuszna? Zdecydujcie sami.
Na krańcu świata. Rezerwat Kullaberg
Poranek nie jest optymistyczny a zaciągnięte chmurami niebo nie zachęca do aktywności na powietrzu. Grzechem byłoby jednak pozostać w murach mieszkania. Opuszczamy więc naszą bazę i nawigowani aplikacją Maps of Sweden, po chwili także opuszczamy Helsingborg. Tym razem, za punkt do zdobycia, stawiamy sobie kraniec świata. A świat ten kończy się kilkadziesiąt kilometrów od Helsingborga rezerwatem Kullaberg, na Półwyspie Kullen.
Wiele jest krańców świata i wiele dróg do nich prowadzi. Gdyby wszystkie drogi były takie, jak w Szwecji, każdy kraniec świata byłby do zdobycia. I bez wątpienia na rowerze!
Równouprawnienie na drogach, wygodne pasy w jezdni i niezależne ścieżki rowerowe. Koń polski by się uśmiał, gdyby tak zdradzić mu, że jego szwedzki krewny może dawać kłusa na równi z rowerem. Niektóre dukty są bowiem przeznaczone nie tylko do jazdy rowerowej ale także konnej oraz dla pieszych. W rzeczywistości tych pierwszych spotykamy niewielu, trzecich policzyć można na palcach jednej ręki, a drudzy się chyba znarowili pozostawszy w stajni.
W miejscowości Höganäs nasz kraniec świata pokazuje swoje oblicze. Jeszcze niewyraźnie, jeszcze w oddali majaczy okryty niskimi chmurami. Wdziera się w morze swym stromym zboczem, które góruje nad płaskim krajobrazem. Kołdra zielonych drzew okrywa jego skalistą sylwetkę. Niebawem zrzuci przed nami odzienie i pozwoli podziwiać się z bliska. Zanim jednak znajdziemy się wysoko na klifach, musimy okiełznać wzniesienia sylwetki Kullaberg. Przed atakiem szczytowym dajemy nieco odpocząć mięśniom, popijając kawę w porcie położonego u podnóży skały miasteczka Mölle.
Od tej chwili droga wspina się ostro w górę. Szpaler drzew rzuca cień, który studzi nasze rozgrzane ciała. Kiedy kąt nachylenia zanika, drzewa rozstępują się, a po obu stronach drogi odsłania się przed nami zielony dywan. Słońce odbija się w stalowych główkach kijów golfowych, gdy te, eleganccy panowie ustawiają do uderzenia. Po niziutko przystrzyżonej trawie, niesie się dźwięk razów w białe piłki.
Kręcąc głową na lewo i prawo mijamy ogromny parking, dostrzegamy latarnię morską i docieramy do miejsca, w którym Kullaberg odsłania to, co w nim najpiękniejsze.
Skalne formy górują nad morzem fundując niezapomniane widoki na cieśninę Kattegat i Danię. Pośród klifów małe zatoczki są oazą dla wzburzonych fal. Z jednej strony pionowe ściany górują nad morzem. Z drugiej, skalne formy łagodnie opadają ku wodzie stapiając się w końcu zeń w jedno. Wyznaczonymi ścieżkami schodzimy do Srebrnej Groty – jednej z wielu jaskiń linii brzegowej Półwyspu Kullen. Tacy malutcy wobec wszechobecnych skał, w uroczej zatoczce, zatapiamy się i my w szumie rozbijających się o nabrzeże fal.
I ani jednego krawężnika…
Moglibyśmy chłonąć jeszcze wiele godzin morską bryzę niesioną delikatnym wiatrem, wąchać kwiaty, przecierać piesze szlaki Rezerwatu Kullaberg. Moglibyśmy, gdyby nie naglący czas.
Zjeżdżamy więc pędem w dół i choć w tym samym kierunku, to nieco inną trasą wracamy do Helsingborga. Na szlaku naszej uwadze nie uchodzi portowe miasteczko Viken. Tradycja żeglugi i rybołówstwa miesza się tu z bogactwem i nowoczesnością. Przeszklone domy z ogromnymi tarasami kontrastują z maleńkimi, drewnianym domkami na publicznej plaży. Szlak sam nas prowadzi do celu i tylko na ostatnich kilometrach podpieramy się nawigacją.
Kiedy kończymy naszą podróż, pod kołami wyczuwam nieznaczny dyskomfort. Mały uskok między ścieżką rowerową a jezdnią. Taki, który w Polsce jest powodem do szczerego zadowolenia rowerzystów i wobec innych krawężników uchodzi za maksymalnie zniwelowany. Ta drobna nierówność uświadamia mi, że przez niemal 80 km całodziennej jazdy, nie stanął nam na przeszkodzie nawet jeden krawężnik!
Dania
Kopenhaga. Suma wszystkich radości
Kopenhaga! To ona kusiła codziennie, choć była na drugim brzegu. To niewyraźny zarys mostu nad Sundem zwodził mój wzrok w tamtym kierunku. To pływające przez cieśninę Sund promy wabiły na swoje pokłady. Przyszedł ten czas, kiedy wsiadamy na jeden z nich.
Widziany co dzień w oddali Zamek Kronborg, który stanowił tło akcji Szekspirowskiego dramatu Hamlet, zaczyna nabierać wyraźnego kształtu, aż w końcu stajemy na równi z nim. Spacerujemy po barwnych ulicach Helsignøru, gdzie zachowała się jeszcze w znacznej części średniowieczna zabudowa. Już tutaj ulice mówią nam, że rowerzysta to równoprawny uczestnik w ruchu drogowym. Nawigowani linią wybrzeża zmierzamy do położonej 40 km dalej Kopenhagi.
Nie bez przyczyny mówią, że Kopenhaga to jedno z najszczęśliwszych miast na świecie. Można by zaryzykować stwierdzenie, że nie tylko mieszkańcom stolicy Danii żyje się tu wyjątkowo dobrze, a wszystkim rowerzystom, którzy z krótszą lub dłuższą wizytą zatrzymali się w Kopenhadze. Choć właściwie o zatrzymaniu się nie można tu mówić. Bo kiedy znajdziesz się na rowerowych drogach Kopenhagi, pędzisz wraz z falą tłumu robiąc pauzę jedynie na czerwonym świetle.
Już na przedmieściach zaskakuje nas infrastruktura rowerowa. Ale tu jeszcze jesteśmy na ścieżkach niemal sami. Nieporadnie poruszając się na rowerowych skrzyżowaniach, docieramy do centrum. Tu już nie ma czasu na analizowanie mapy lub przystanięcie na chwilę. Tłum rowerzystów porywa nas i po prostu jedziemy. Od skrzyżowania do skrzyżowania, od świateł do świateł.
W ścisłym centrum przechadzamy się prowadząc rowery pełnymi ludzi uliczkami, w których dominuje kawiarniany gwar. Potem znowu wprawiamy koła w ruch i z każdym pokonanym kilometrem czujemy się pewniej pośród tego rowerowego mrowia. Poza setkami rowerów, które właśnie poruszają się po ulicach są jeszcze tysiące tych, które stoją na rowerowych parkingach. Gdy skończy się czas pracy, szkoły, zakupów czy też niespiesznych spotkań przy kawie, wprawione w ruch przez swych właścicieli, wypłyną na ulice.
Nie znajdujemy czasu w Kopenhadze na zwiedzanie miejsc z przewodników. Właściwie przypadkiem znajdujemy się przy Fontannie Bogini Gefion i zbudowanej w formie pentagramu Cytadeli Kastellet. I choć nie ujrzeliśmy przepychu komnat pałacu Christansborg, czy też monumentalnego zamku Rossenborg, nie poczuliśmy dreszczu grozy na karuzelach parku rozrywki Tivoli, nie obejrzeli największej na świecie kolekcji butelek piwa w muzeum Browarów Calsberg, nie pływali tramwajem wodnym po kanałach Kopenhagi, nie usiedli w kawiarnianym ogródku portowej uliczki Nyhavn pełnej kolorowych kamienic, to Dania zauroczyła nas swoim klimatem.
Suma wszystkich rowerowych szczęść podliczona została tutaj. Podczas ostatniego dnia rowerowych podróży po Skandynawii.
Wiatru w plecy!
Basia.
Mega!
Co prawda nie wiem czy lany zbóż moż a uznać za krajobraz naturalny… ale niech będzie ladnie brzmi 😉
Sam znam trasy rowerwe z Bornholmu i Norwegii, te szwedzkie, czy duńskie niczym im nie ustępują, to miłe. W) góle zdumienie budzi sytuacja w której tyle środków inwestuje się w infrastruktórę która słuzy ludziom de facto cztery miesiące (ta w miastach dluzej), bo z racji warunków pogodowych przez resztę roku turystyka rowerowa tam praktycznie nie istnieje.
Zresztą wlaśnie warunki klimatyczne sprawiają iż architektura skandynawii to skrzyzowanie baraku z bunkrem, a wszelkie zdobnictwo polega na kolorowym pomalowaniu i wystawieniu czegoś do okna, w sumie to czyje oko miały by cieszyć, skoro (poza okresem przełomu wiosny i lata) dzień jest krótki, deszczowy i ponury, więc i spacerowiczów mało?
Co nie zmienia faktu iż cholernie bym chcial pokręcić na NordCap i zrobić na rowerze pętlę wkolo Baltyku.
Powodzenia!
Ps. Materiały na 5+
Dziękuję za komentarz, wystawioną ocenę i dozę krytyki ?
przejechałem trase swinoujscie,straslund,wyspa rugia,prom do treleborga,malmoe,kopenhaga ,południe danii,prom do ferhmann ,lubeka rostok,szczecin, -wrazenia szwecja,czysta ,uporządkowania, az do przesady,wysoki poziom kultury ludzi na prowicji,niestety w malmoe kolo dworca,juz pelno kolorowych ,a co za tym kombinatorow,probujacych cie ustrzelic na koronke,a majac rower z sakwami trubno się kontrolować ,pociąg do danii ,kopenhaga inna bardziej niemiecko,angielska,ale lewacka od razu wjezdzam spod tivoli na festiwal gejowsko,lesbijski co cieszy zebrana gawiec nie mój gust,a dodatkowo straszny huk,szuajac kempigu zauwaza mnie mloda kobieta która pomaga mi znalesc droge do noclegu nie wiem czy ten mily gest mogę uogulnic na reszte dunczykow,syrena malawa,nabrzerze krolewskie ladne, miasto jak miasto,,droga na polunie pusto plasko niecie kawie,chyba ,ze jechać nabrzezem,ale to trwa,przeprawa promowa do niemiec,itu pojawia się u mnie ciekawe odczucie,za pomimo maszych narodowych animozji w niemczech czuje się lepiej,wiem co mnie czeka ,sytuacja pogarszsie nieco po ddr -stronie,ale ogolnie dawałem rade Niemcy maja tez dużo niespodzianek i naprawdę przyjaznych ludzi polska wita mnie biedronka ,ceny w dol bieda w gore,ale to tez ma swój urok
Czasami wylądujemy w tym samym.miejscu w innych okolicznościach i już je odbieramy inaczej. A powroty, choć z lekkim ukłuciem w sercu to jednak z radością, że u siebie ☺
Zdjęcia bezsprzecznie zachęcają do powtórzenia Waszej trasy 🙂 Pięknie tam!