Drugi dzień naszego rowerowego weekendownika zaczął się bajecznie. Słońce, idealna temperatura na rowerowanie, dobre nastroje. Tym razem rytm dnia wyznacza nam Zalew Zegrzyński. To tam właśnie chcemy dotrzeć.
Ruszamy zatem z naszej dziupli. Lekkie sakiewki, lekkie stroje. Nic nie zapowiadało katastrofy pogodowej, która dosięgła nas później. Ale po kolei.
Ruszamy w kierunku Śródmieścia, by przyjaznym hello powitać na Placu Zamkowym Zygmunta. Stoi tu bidny na kolumnie samotnie jak palec. Zachaczamy o Ogród Saski , oddajemy hołd poległym żołnierzom przy Grobie Nieznanego Żołnierza na Placu Piłsudskiego. Zaglądamy ciekawskim okiem na dziedziniec Metropolitana –prestiżowego biurowca w Warszawie i niespiesznie ruszamy dalej.
Nad Zalew Zegrzyński prowadzi rowerowy trakt wzdłuż Kanału Żerańskiego. Na przeprawę na drugą stronę Wisły wybieramy most Gdański. Opuszczamy więc Śródmieście, na którym tego dnia swobodnie można podążać nie ocierając się o nikogo barkami.
Najpierw po omacku kierujemy się na Białołękę. Wbrew powszechnej opinii na Pradze nie dostajemy wpierdol. Od ulicy Odrowąża na Targówku prowadzi nas przyjemna, asfaltowa ścieżka rowerowa. Ciągniemy kilometrami jej śladem, płynnie wbijając się w miód cud malina rowerową ścieżkę wzdłuż Trasy Toruńskiej. Wjazd na Białołękę szybko sprowadza nas na ziemię. Obrazek z życia miejskiej dżungli w tri miga odchodzi w zapomnienie. Miód malina ścieżka przeobraża się w wąską drogę o kiepskiej nawierzchni. Zamiast szklanych domów ukazuje się szczere pole aspirujące do przeobrażenia się ze ścierniska na San Francisco. Ale na Amerykę w tym miejscu to musimy jeszcze zaczekać. Wjeżdżamy ulicą Białołęcka wprost do brzegów Kanału Żerańskiego . Teraz jego wody będą wyznaczać nam ślad, bo będziemy sunąć to po jednej, to po drugiej stronie jego brzegu aż do miejscowości Nieporęt i wód Zalewu Zegrzyńskiego .
Trasa rowerowa wzdłuż Kanału Żerańskiego.
Białołęcki krajobraz w niczym nie przypomina Warszawy, do której wszyscy przywykliśmy. I mimo zabudowy na high level, nie jest to też obrazek typowej dzielnicy willowej. Domy porozrzucane są na otwartej przestrzeni, gdzie nikt nikomu nie zagląda do okien. Zabudowa tuż nad Kanałem Żerańskim przypomina letnie hacjendy na zapuszczonej gdzieś z dala od cywilizacji wsi. Taki tu spokój i cisza. Co jakiś czas zarzucana na wodę wędka wskazuje, że Kanał Żerański przyciąga nie tylko pieszych i rowerowych wycieczkowiczów, ale także pasjonatów wędkarstwa. Po niespełna 5 kilometrach jazdy prawym brzegiem Kanału, ścieżka przeprowadza nas przez ulicę Kobiałka na drugi jego brzeg. Utwardzony szutrowy trakt wiedzie nas tuż przy korycie Kanału. Co raz drewniane pomosty, tudzież przycumowane łajby, niekiedy kawałek ławki kusi do odpoczynku. Korzystamy.
Gdy tak beztrosko wsuwamy nasze zapasy żywieniowe pogoda zaczyna się nieco kiepścić. Słońce skryło się gdzieś za chmurami, za to pojawił się lekki wietrzyk. Ciemne chmury zwiastujące nie tylko niepogodę, ale być może i burzę zdają się napierać prosto na nas.
Nieporęt
Po ponad 10 kilometrowej przyjemności z jazdy wzdłuż Kanału Żerańskiego docieramy do Nieporętu. Jeszcze nie dosięgliśmy wzrokiem wód Zalewu Zegrzyńskiego, za to nas dosięgły pierwsze krople deszczu nadciągającej burzy. Mijając niewielką stacyjkę kolejową sprawdzamy, czy uda nam się stąd wrócić do Warszawy pociągiem. Rozkład jazdy daje nam taką nadzieję, ale do odjazdu jest jeszcze trochę ponad dwie godziny. Właściwie to dobrze, bo szkoda byłoby nie postawić nogi na brzegu jeziora. Pierwszy drobny opad przeczekujemy w McDonaldzie a potem wiatr pcha nas na plażę.
Pogoda nie sprzyja plażowaniu w ogólnie przyjętym rozumieniu plażingu, którego nieodłącznym elementem powinien być smażing. Pociemniałe niebo przybiera coraz bardziej demoniczne oblicze. Postanawiamy nie czekać bezproduktywnie, a przekręcić jeszcze kilka kilometrów do Wieliszewa. Tym bardziej, że mapa wskazuje na prowadzący tam szlak rowerowy. Nieodwracalne w końcu nadeszło. Z drobnego deszczyku chlusnął wielki deszcz, a z nieba zaczęło walić piorunami. Co prawda jeszcze nie całkiem nad naszymi głowami, ale już tuż tuż. Zasięgiem naszego wzroku nie znajdujemy nic sensownego do przeczekania, a wybieramy najbardziej bezsensowne i najbardziej niebezpieczne miejsce jakie można wybrać. Drzewo. Może dlatego, że nie znajdujemy nic innego. Żadnego przystanku, żadnej stacji, żadnego sklepu, żadnej knajpy. NIE BIERZCIE Z NAS PRZYKŁADU. W końcu lepiej się przemoczyć, niż zostać porażonym piorunem. Na szczęście dla nas, pioruny walą kilka kilometrów dalej, a wiatr nie zwala nam żadnej gałęzi na głowę.
Ustało nieco. Jedziemy dalej. Nie zdążyliśmy się jeszcze dobrze rozkręcić, a deszcz znów się wzmaga. Gra kropel zaczyna się od nowa. Jedziemy w tym deszczu do czasu, gdy znajdujemy schronienie na przystanku. Choć raczej powinnam ująć to tak. Znajdujemy przystanek, na którym schronienie znaleźli już inni, a nam pozostaje co najwyżej stanąć pod drzewem obok przystanku 😀 W ogóle to dlaczego dzisiejsze przystanki są takie niepojemne? Dla nas miejsca mało, a za chwilę zjawia się kolejna trójka rowerzystów szukających osłony przed deszczem. Po krótkiej przerwie i luki pomiędzy opadami ruszamy dalej. Niezbyt długo trwa ta nasza jazda. Za chwilę znowu jak nie chluśnie z nieba! Tak nam mija droga do stacji PKP w Wieliszewie. Mżawka przeobrażająca się w deszcz jeszcze kilka razy zagania nas to pod drzewo, to pod daszki okolicznych przystanków autobusowych. W pewnym momencie odpuszczamy już sobie skrywanie się. Moje ciało i tak jest już mokre na całej jego długości. A kolegom wszystko jedno, bo mają kurtki przeciwdeszczowe. Umoknięci dojeżdżamy w końcu na stację kolejową, gdzie musimy jeszcze trochę poczekać na nasz pociąg. Bynajmniej jest przystanek z daszkiem nad głową. Choć właściwie teraz to już nie ma znaczenia, bo deszcz ustąpił. Przemoczona wiatrówka i wilgotna bluza zaczęły mi doskwierać. Od czego ma się jednak przyjaciół. W trosce o ciepłotę i komfort mojego ciała Łukasz obdarowuje mnie swoją całkiem suchą bluzką. Genialnie! Od razu lepiej. To jednak nie wszystko. Akt dobroci i wspaniałomyślności dopiero nadchodzi. UWAGA! Gdy sucha bluza wędruje na moje nieco wyziębione i mokre od deszczu ciało nagle słyszę propozycję nie do odrzucenia! Propozycja z lekką drwiną w głosie brzmi:
– Bara, a może chcesz folię przeciwdeszczową?!
I w tym momencie ze swej sakiewki Łukasz wyciąga nowiusieńką, zapakowaną, niczym nie nadpsutą pelerynę przeciwdeszczową! Czujecie? Teraz! Po kilku przystankach skrywania się po krzakach, wiatach przystankowych, podczas których sygnalizowałam coraz większą wilgotność i bynajmniej nie tą niezależną od deszczu, otrzymuję taki bonus!
-Nie dziękuję!
Klimatyzacja w pociągu była najgorszą z możliwych rzeczy, które były mi potrzebne. Zanim dojechaliśmy do Warszawy trochę mnie zmroziło. Na szczęście w stolicy nie padało, a powietrze było znacznie przyjemniejsze. Ciemne chmury krążyły jednak cały czas nad naszymi głowami.
Warszawa
Wspominałam, że wieczorem musimy zawitać do stolicy, gdyż dołącza do nas dwójka znajomych. Tak się też dzieje. Spotykamy się na Placu Zamkowym i zupełnie bez celu włóczymy się po ulicach, uliczkach i zakamarkach Starego Miasta. Mieliśmy w planach nocne wojaże ale pogoda temu nie sprzyja.
Mroczność wieczoru sprawia, że zapada decyzja o powrocie na chatę. Przed nami jakieś 10 kilometrów drogi. Gdy do celu mamy nie więcej niż 3 kilometry jak nie huknie, jak nie grzmotnie, jak nie lunie! Perspektywa suchego mieszkania zdaje się być na wyciągnięcie ręki i nikt nie zaprząta sobie głowy wyjmowaniem kurtek przeciwdeszczowych, a wzbiera w sobie wszystkie siły, by czym prędzej dotrzeć do celu. I gdy ten zdaje mi się być tuż tuż, pada propozycja skrócenia sobie trasy. Łukasz. Ten, który najbardziej zna Warszawę. Nie można mu przecież nie zaufać. Pioruny biją coraz częściej i zdaje się, że jesteśmy w epicentrum tego burzowego rumoru. Deszcz sieka nasze twarze. Jesteśmy już przemoczeni niemal do suchej nitki. Grzmi, wali piorunami po piętach, leje. Przejeżdżamy skrótem przez park i gdy objawia mi się ulica o dobrze znanej i rozpoznawanej już nawet przeze mnie nazwie oddycham z ulgą. Stąd już jest niedaleko. No tak. Tylko jest ciemno, ściana deszczu utrudnia orientację a Łukasz twierdzi, że ulicę tą należy przeciąć. Nie gra mi to wcale. Ale nie czas na sprzeczki. Wjeżdżamy w zaułki zupełnie mi obce. Motamy się, ale nam już wszystko jedno. Dobry nastrój nas nie opuszcza. Nie odpuszcza też deszcz, a wręcz przeciwnie postanowił lunąć ze zdwojoną siłą! No teraz to się nie da już jechać. Tym bardziej, że nie bardzo wiadomo gdzie. Chowamy się pod daszkiem wiaty przystankowej. Który to już raz tego dnia? Kawałek pleksy niewiele pomaga i by się nie narażać na strugi deszczu trzeba wleźć na ławkę. To też niewiele daje, bo wiatr sprawia, że od tyłu zacina prosto na nasze plecy. Leje i wieje. Sygnalizatory świetlna, banery, reklamy – wszystko łomocze i buja się w chaosie we wszelkie strony świata. Teraz przemoczeni już do suchej z gratisowym chlupaniem w butach. Armagedon trwa!
Zagubiona pomiędzy tym wichrem i deszczem jeszcze jedna duszyczka dołącza pod wiatę, dzięki czemu dowiadujemy się którędy do domu. Po wykonaniu kilku tanecznych kroków na przystankowej ławce deszcz w końcu nieco ustaje.
Wracamy. Ulice zalane tak, że gdzie nie gdzie koła topią nam się do połowy. Cieszymy się jak dzieci gdy woda spod kół rozbryzguje się falami na boki. Co za dzień, co za wieczór, co za noc…
Dobranoc 🙂
Basia.
No Comments