Czas tak szybko ucieka, mija tydzień za tygodniem, a ja dotychczas nie napisałam posta z ostatniego etapu naszej tegorocznej eskapady, jaką było przemierzanie Wschodniego Szlaku Rowerowego przez województwo lubelskie. No ale tak to jest, jak każdą wolną chwilę spędza się na rowerze, tudzież innych przyjemnościach, co ogranicza możliwości pisarskie. Żeby jednak nie poprzestać na opisie tej przygody w woj. podlaskim, wrócę wspomnieniem do tamtych dni, kiedy upały wtapiały nas w asfalt na otwartych przestrzeniach Lubelszczyzny.
Bug przekroczyliśmy w Mielniku, nieco wcześniej niż ślad szlaku Green Velo. A to za sprawą niskiego stanu rzeki i braku przeprawy promowej w Niemirowie, którędy to prowadzi szlak. Tym sposobem, na krótką chwilę, zahaczyliśmy jeszcze o województwo mazowieckie. Z uwagi na upalny dzień, nadbużańskie wioski, tętniły życiem roznegliżowanych, spragnionych ochłody wczasowiczów. Wjazd w lubelskie nie był łatwy. Pamiętam dość wymagające wzniesienie, a dookoła tylko pola.
W pełnym słońcu dotarliśmy do Janowa Podlaskiego, który miał dać nam trochę wytchnienia i gdzie zamierzaliśmy się posilić. Janów P. okazał się jednak wymarłym miasteczkiem, gdzie nie znaleźliśmy żadnego miejsca, w którym moglibyśmy zaspokoić nasz nie mały głód. W nadziei, że wkrótce znajdziemy odpowiednie miejsce na jakiś posiłek, a przynajmniej jakiś przydrożny sklep, ruszyliśmy dalej w kierunku Terespola. Pewności, że po drodze trafi się lokal gastronomiczny dawał fakt, że szlak Green Velo prowadził tu drogą wojewódzką, a my jechaliśmy przecież ku przejściu granicznemu! Nic bardziej mylnego! Jak się okazało, na odcinku niemalże 50 km minęło nas zaledwie kilka samochodów, a o knajpie z jadłem można było tylko pomarzyć. Cudem okazał się, na jednej z niewielu przydrożnych wiosek sklep, do którego dotarliśmy ostatkiem sił, wyczerpani słońcem, z opustoszonymi z wody bidonami. Napici i posileni suchym prowiantem, ruszyliśmy dalej zatrzymując się, za namową miłego sprzedawcy, w Krzyczewie przy urokliwym drewnianym kościółku na wzgórzu nad Bugiem. Błogi spokój i cisza, kilku wędkarzy. I słupki graniczne przypominające, że tam po drugiej stronie mamy białoruski kraj. Dotarliśmy do Terespola. Nasze żołądki domagały się posiłku, a i tu nie było o przyzwoitą strawę łatwo. Ktoś z miejscowych uświadomił nam, że posilić się można jedynie przy przejściu granicznym. Przemierzając przez miasto, czuliśmy się jakoś niespokojnie. Panowała w nim jakaś dziwna aura, która sprawiła, że podjęliśmy decyzję o zmianie planów noclegowych na najbliższą noc, którą mieliśmy spędzić właśnie w Terespolu. W tym przekonaniu utwierdził nas też czas spędzony na posiłku. Czym prędzej opuściliśmy miasto. Ostatecznie, po wykręceniu tego dnia (10-go dnia w trasie) tysięcznego kilometra naszej wyprawy, zatrzymaliśmy się na nocleg w Domu Pielgrzyma w Kodniu. Jak się później okazało, Kodeń słynie z Sanktuarium Matki Bożej Kodeńskiej, przy którym funkcjonuje Dom Pielgrzyma. To tutaj swoje miejsce ma święty obraz (Matka Boża Kodeńska), przedstawiający malarską kopię hiszpańskiej rzeźby Matki Bożej z Guadalupe, który jak głosi legenda został skradziony przez Mikołaja Sapiehę z Rzymu.
Po nocowaniu w „świętym” miejscu, kolejnego słonecznego dnia ruszyliśmy dalej na południe, pozostając cały czas w bliskim sąsiedztwie Białorusi, o czym przypominała nam wyświetlająca się na ekranie telefonu białoruska sieć. Szkoda tylko, że dość późno to spostrzegłam, urządzając sobie wcześniej telefoniczne pogadanki i surfowanie po internecie. Jakże napięte było później oczekiwanie na fakturę za usługi telekomunikacyjne! Mimo sprawdzenia na bieżąco wykorzystanych danych, nie miałam ufności do końca, co do ich rzetelności. W końcu byliśmy na krawędzi zewnętrznej granicy Unii Europejskiej! A do tego pytając (po fakcie) miejscowych, wszyscy potwierdzali fakt włączania się raczej białoruskiej sieci, przy ustawionym wyborze automatycznym :/ Na szczęście, póki co rachunki nie odbiegają od dotychczasowych. Myślę, że mogę już odetchnąć z ulgą 😛
Jak już wspomniałam kolejny dzień przywitał nas słońcem. To był chyba najbardziej upalny dzień wyprawy. Odczucie gorąca było tym większe, że wokół nas nie było nic, tylko wszechogarniająca otwarta przestrzeń pól. Brak jakichkolwiek przydrożnych drzew, oznaczał brak cienia. To z kolei oznaczało, że przez kilka godzin jechaliśmy w pełnym słońcu. Jak wynikało z mapy, co później okazało się faktem w terenie, schronienie od słońca miały dać nam dopiero lasy okolic Włodawy i wytęsknionego od rana j. Białego. Droga się wydłużała, pełnia słońca odbierała nam siły, brak cienia skazywał na mękę. Zadowolenie odczuwaliśmy jedynie z łaskawie płaskiego terenu. W końcu, w godzinach popołudniowych dotarliśmy do naszego tego dnia raju – j. Białego. Drzemka w cieniu drzew i ochłoda w wodzie nieco zregenerowały nasze siły do dalszej jazdy. Zmieniła się też nieco pogoda, przynosząc ciepły letni deszczyk.
W odświeżonym deszczem powietrzu, kilkanaście kilometrów dalej, zatrzymaliśmy się przy położonej pośród lasów Stacji Kolejowej Sobibór, by chwilą ciszy i zadumy uczcić pamięć pomordowanych tu w obozie zagłady Żydów. Dla upamiętnienia miejsca holocaustu utworzono tu Muzeum Byłego Obozu Zagłady w Sobiborze.
Ruszyliśmy dalej, by za lasem wjechać na drogą wojewódzką wątpliwej jakości, prowadzącą przez istny step, gdzie jedynymi poza nami uczestnikami ruchu były bociany, i dotrzeć do Woli Uhruskiej. Tutaj wspomnę, że piasta Łukasza już prawie wcale nie łapie napędu. Mimo to do snu szykujemy się z nadzieją na lepsze jutro, jakby piasta jakimś cudem sama miała się w ciągu nocy zregenerować. Ranek nie jest jednak tak optymistyczny. Nie wiedzieć czemu, piasta sama się nie naprawiła. Ale nic to. Wmawiamy sobie, że do Chełma dotrzemy choćby nie wiadomo co. I tak też się stało. Co prawda przemierzenie trzydziestu paru kilometrów zajęło nam trochę więcej czasu niż zwykle, ale dotarliśmy. Co prawda na ostatnim tchnieniu osprzętu Luka, ale cel został osiągnięty!:) W Chełmie nie zakończyliśmy naszej przygody ot tak. Ponoć Chełm na kredzie stoi, co postanowiliśmy sprawdzić zwiedzając Chełmskie Podziemia Kredowe. Szkoda, że czas nie pozwolił na bliższe poznanie tego urokliwego miasta i jego ciekawych miejsc. Ale wszystko przed nami! Liczę na obietnicę Ducha Bielucha o spełnieniu życzenia wypowiedzianego z ręką położoną na kredowej ścianie! Przecież musimy tu wrócić, by kontynuować naszą przygodę ze Wschodnim Szlakiem Rowerowym Green Velo 🙂
No Comments