Jesteś już z rowerem za pan brat. Wykręciłeś już na dwóch kółkach kilkaset a może i kilka tysięcy kilometrów ale ciągle Ci mało? Chcesz czegoś więcej niż tylko jednodniowe czy weekendowe wypady? Masz nieodpartą chęć ruszyć przed siebie ale masz obawy czy podołasz? Potrzeba Ci szlaku trochę dzikiego ale też nie nadto oddalonego od świata cywilizacji? Takiego na którym poczujesz się trochę samotnie ale też bezpiecznie wiedząc, że w promieniu kilku, co najwyżej kilkunastu kilometrów życie toczy się swoim tempem. I w każdej chwili możesz mieć swój come back do tego świata dobrodziejstwa czasów współczesnych?
Jeśli wyszło Ci na TAK, to ruszaj tyłek, przygotuj rower, zasuwaj do znajomych, znajomych znajomych, starej szafy, strychu, piwnicy, by wydobyć parę niezbędnych przedmiotów rowerowego ekwipunku i ruszaj na szlak Wybrzeżem Bałtyku.
My tak to właśnie zrobiliśmy. Siedem dni pomiędzy cieniem sosnowych lasów, a gorącym od słońca piaskiem najcudowniejszych na świecie plaż. Pomiędzy spokojem i ciszą wyludnionych mieścin, a zatłoczonymi deptakami pospolitych miast. Pomiędzy majestatycznymi wydmami z jednej strony, a nadmorskimi jeziorami z drugiej. Pomiędzy gorącym oddechem ziemi i orzeźwiającą bryzą morskich fal.
Nasz pierwszy etap nadmorskiej przygody opisałam już tutaj. Teraz zapraszam na drugą i ostatnią jej część 🙂
Dzień 4.
Rowy-Darłówko. 68 km
Który to już kilometr tej naszej eskapady? Na pewno na tyle daleki, że czas wysłać tradycyjne pocztówki znajomym. Ustka jest naszym urzędem pocztowym, a dla naszych żołądków miejscem odświętnym. Idziemy na porządną kawę z ekspresu, podaną w filiżance na nadmorskim deptaku.
Przez Zaleskie, Królewo aż udaje nam się osiągnąć to
Wicie zapewne jeszcze kilka lat temu były osadą, do której nikt zanadto nie zaglądał. Bo i droga tu pewnie nijaka prowadziła. A który Warszawiak tłukł by się po jakichś tam bezdrożach i wertepach. Kiedy my wjechaliśmy do tej jakże niewielkiej miejscowości zdawało się, że rośnie ona na naszych oczach. Kompleksy domków letniskowych, pensjonaty, hotele, chodniki, drogi. Wszystko dopiero co oddane do użytku. A to, co nie oddane ustrojone już wiechą, co oznacza zakończenie najważniejszego etapu budowy i rychłe jej zakończenie. Kolor skóry robotników drogowych uwijających się w pełnym słońcu niewiele się różni od barwy asfaltu, który właśnie układają. Jego zapach wbija się w nozdrza. Po pamiątkowym zdjęciu idziemy świętować, a zarazem utopić smutek wzbierający się we mnie wobec tego, co po przemierzeniu ponad 200 km Wybrzeżem Bałtyku wymownie dało się dostrzec. Już nie ma dzikich plaż… Jeszcze tylko ten krótki odcinek drogi przed nami Wicie – Darłówko pozwala cieszyć się ciszą, przerywaną jedynie uderzeniami morskich fal.
Dzień 5.
Darłówko – Kołobrzeg. 86 km
Jezioro Bukowo objeżdżamy dołem, by w Łazach znów przybliżyć się do morza. Ten dzień to w większości (o ile nie wszystkie) drogi asfaltowe. Jedzie się przyjemnie z przerwą na zmierzenie się ze 190-cioma krętymi schodami Latarni Morskiej Gąski i krótkie przechadzki po nadmorskich promenadach.
Mielno i Ustronie Morskie już pachnie wakacyjnym życiem. Nie jest to jeszcze plażing, smażing, parawaning ale ciężki oddech napierającej rzeszy turystów wisi już w powietrzu.
Trasa z Ustronia Morskiego do Kołobrzegu jest bardzo atrakcyjna. Wiedzie nas przybrzeżna ścieżka rowerowa, pociągnięta tak blisko linii wód morza, że możemy poczuć morską bryzę na skórze. Odbijające się w wodach Bałtyku promienie słońca biją nam prosto w oczy.
To jeden z najprzyjemniejszych etapów podróży. Wygodny twardy trakt, pejzażyk aż miło, szum fal. Ach, co to był za czas. Choć podejrzewam, że w szczycie sezonu letniego możliwość wbicia się na wiodącą tędy ścieżkę rowerową jest nikła, a nieskrępowana niczym i nikim jazda niemożliwa. W tym błogim nastroju docieramy do Kołobrzegu.
Dzień 6.
Kołobrzeg – Międzyzdroje. 105 km
Gdyby ktoś myślał, że będąc na wysokości rzędu 1,5 m n.p.m. i jadąc wzdłuż jego wybrzeża, nie ma znaczących wzniesień i przewyższeń to się grubo myli. Ten dzień dał nam w kość. Aura się załamała, a ukształtowanie terenu dało popalić. Cały dzień zmagamy się z wiatrem, który nie jest naszym sprzymierzeńcem, bo mozolimy się wprost pod jego skrzydła. Do godziny 14-ej wiatrowi wtóruje deszcz, jakby chciał powiedzieć nam: „STOP. O nie dzieciaki! Nie taki cel łatwy do osiągnięcia, a droga do celu nie zawsze usłana różami”.
W Trzęsaczu znanym przede wszystkim z ruin gotyckiego kościoła, trzęsiemy się z zimna. Dziwnów i cieśnina Dziwna, która oddziela od lądu wyspę Wolin, stają się początkiem zadziwiająco męczącej trasy. Najpierw tak szaleńczo wieje na moście, którym się przeprawiamy na wyspę, że zdmuchuje mnie niemal w wody cieśniny mając za nic wagę moją + sakwy i rower. A potem wjeżdżamy na teren Wolińskiego Parku Narodowego, by zmordować ponad 100 metrowe przewyższenie, którego kulminacyjnym punktem jest Grzywacz – najwyższe wzniesienie Pasma Wolińskiego i najwyższy punkt wyspy Wolin. Nie powiem, przejazd pomiędzy dostojnymi drzewami Parku, które skrywały przed naszym wzrokiem to, o czym nie pozwalały zapomnieć uszy, jest nader przyjemne dla ducha. Nieprzyjemny jest jedynie dla ciała ból nóg, które wchodzą mi już tam, skąd właściwie powinny wychodzić. I tylko patrzę z zazdrością na faceta, który z lekkością w nogach stąpa biegnąc pod górę. A po chwili zazdrość przeradza się w złość, kiedy próbuje mnie on pouczać, jakie przerzutki powinnam wrzucić i z przysłowiowym palcem w pupie wyprzedza mnie na tym morderczym podjeździe.
Międzyzdroje. Jesteśmy. O ile mój rower nie stracił ciśnienia, to ja owszem. Byłam wypompowana, sflaczała i tylko jakaś opatrzność sprawiła, że pokonałam ponad 100 km w deszczu, słocie i pod górę 😛
Marzę o jak najszybszym śnie i o ciepełku, a to ostatnie nie jest nam tej nocy pisane.
Dzień 7.
Międzyzdroje – Świnoujście. 35 km.
Zanim zacznę ten dzień, to może wyjaśnię dlaczego tak gnaliśmy na złamanie karku do miasta gwiazd. Nie, nie. Nie miałam zaproszenia na Festiwal Gwiazd. Choć moje trudy i znoje zasłużyły chyba na pozostawienie odciska choćby mojej nie mniej strudzonej opony na Międzyzdrojskiej Alei Gwiazd. 😛 Przyczyna była jednak bardziej życiowa. Pimpek kończył naszą nadmorską przygodę. Musiał wracać więc mieliśmy dwa wyjścia. Albo zostawić go w Kołobrzegu i dalej ruszać we dwoje. Albo ruszać we troje ale ze zdwojoną siłą, by dotrzeć do miasta z którego było jakieś sensowne połączenie kolejowe. Jednogłośnie wybraliśmy to drugie.
A nasza dwójka kręci dalej. Już tylko jakieś 35 km dzieli nas od mety naszego pierwszego kilkudniowego rowerowego wypadu. Trasa szlaku R10 wiedzie przez piękny las usłany jagodzinami, które z apetytem skubiemy co jakiś czas.
Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę między leśnymi drogami przy dawnej wieży dowodzenia Goeben. Na jej szczycie dzisiaj znajduje się punkt ostrzegania pożarowego. Wieża otwarta jest dla zwiedzających i pełni rolę edukacyjno-turystyczną.
Jeszcze tylko parę ruchów korbą, omijamy gazoport i za kilka chwil jesteśmy w centrum Świnoujścia. Yupiiii!!!
Satysfakcja ogarnia mnie całą. Jeszcze włóczymy się beztrosko po tutejszych plażach i robimy pętelkę tam, gdzie Świna uchodzi do Bałtyku, a na końcu falochronu usytuowany jest wiatrak Stawa Młyny.
Nasza satysfakcja jest nie do opisania. Choć radocha jest wielka to z drugiej strony ogarnia nas jakiś smutek. Na usta cisną się słowa piosenki Serce gryzie nostalgia, a dusze ścina lód…
Czy jeszcze kiedyś wrócimy na szlaki Wybrzeża Bałtyku? Tego nie wiemy. Ale na pewno bardzo tego chcemy 🙂
Informacje praktyczne i koszty
Noclegi – głównie na campingach, które usytuowane są praktycznie wzdłuż całego Wybrzeża. Koszt 12-20 zł/osoba + ok. 6 zł namiot. Sezon rozpoczyna się ok. 15 czerwca.
Jedzenie – śniadania, kolacje, zakąski w trasie to zwykle zakupy w supermarkecie (najczęściej Biedronka), czyli koszty jak na co dzień 🙂
obiady – knajpy, bary, restauracje (przez małe „r”) – ok. 15-30 zł/posiłek
Przejazd – niestety my zdani jesteśmy na PKP Intercity czyli masakra z przewozem roweru. Trudności w zakupieniu biletu na rower z racji magicznego słowa „wyrezerwowane”. Nie warto się jednak nadto przejmować, bo zwykle bez problemu bilet dokupić można u konduktora. W okresie letnim problem może być z wbiciem się do wagonu kompletnie nieprzystosowanego do przewozu rowerów :/
Ekwipunek – odzież wedle uznania, apteczka, namiot, karimata, śpiwór, zalecam też kocyk jeśli macie na tyle miejsca (może się przydać na plaży i dodatkowo izoluje od podłoża w namiocie); oczywiście temat nie wyczerpany a liźnięty 🙂 Może kiedyś jakaś szczegółowa lista się pojawi 🙂
Trasa/Mapy – my pojechaliśmy w ciemno tzn. bez mapy. Minęło trochę kilometrów zanim coś udało nam się dostać, a i tak szału nie było. Dobrze się zaopatrzyć przed wyjazdem w mapy i prześledzić trasę oraz poczytać opisy przebiegu poszczególnych odcinków. Ja już nie pamiętam szczegółowo, więc Wam nie pomogę:/ Niekiedy szlak prowadzi ścieżkami, o których nikt nie pamięta. Zdarzało się, że w terenie widniały zdublowane oznakowania szlaku – na starym i nowym śladzie. Niekiedy długo długo nic nie było, więc pozostawała mapa i logika.
Jeśli macie jakieś pytania, piszcie w komentarzach lub przez kontakt. Temat jest szeroki, a pamięć ulotna. W czym mogę do dopomogę 😉
Miłego rowerowania
Basia 🙂
„Pomiędzy gorącym oddechem ziemi i orzeźwiającą bryzą morskich fal.”
Tym zdaniem mnie kupiłaś 😉
Piękny początek wspaniałej przygody z podróżami rowerowymi! Ale najlepsze jeszcze przed Tobą! 😉
Wspaniałych kolejnych podróży rowerowych!
Nie miałam utajonych zamiarów dokonywania transakcji 😉 Mam nadzieję, że w końcu odważę się wzbogacić to podróżowanie takimi wypas biwakami na dziko, jak Wy 🙂 Pozdrawiam gorąco 🙂
Polecamy trasę rowerową naszych sąsiadów wzdłuż zachodniej granicy ” Odra-Nysa”. Przejechaliśmy ją skokami. Komfort, bezpieczeństwo, wygoda,malownicze widoki, dobre oznakowanie. W Polsce długo jeszcze będziemy czekać na takie rowerostrady.
Pewnie kiedyś zaliczymy polecany przez Was odcinek. A że nasi sąsiedzi przebijają nas o lata świetlne trasami rowerowymi, mieliśmy okazję się przekonać na krótkim odcinku z Gubina do Berlina 🙂
Już od jakiegoś czasu myślę o takim rowerowym wypadzie (tym bardziej, że na polskim wybrzeżu byłam tylko w Międzyzdrojach, Kołobrzegu, Świnoujściu i Dziwnowie) i połączyłabym dzięki temu przyjemne z pożytecznym – rower, morze i zwiedzanie!
To całkiem niegłupia myśl 😉 Oczywiście polecam, bo szlak nie należy do trudnych ani odludnych 🙂 Kilka dni pedałowania, a potem satysfakcja, że właściwie na polskim wybrzeżu nie ma miejscowości, w której nie byłaś 😉 Lepsze to, niż przeleżenie plackiem 7 dni na jednej plaży. Życzę wprowadzenia myśli w czyn! I najlepiej przed szczytem turystycznego sezonu 🙂