Wybrzeże na rowerze. Trasa w sam raz dla żółtodziobów. cz. 1

Jest rok 2014. Czerwiec. Za mną już pierwsze krótkie rowerowe wypady, które rozochociły mnie do dalszych wojaży.  Wyjazdów na dłużej i dalej. Od roku jestem też szczęśliwą właścicielką roweru, który aż się prosi o dotarcie go so far away. Zbliża się Boże Ciało. Jak wszystkim wiadomo święto ruchome jeśli chodzi o datę, ale stałe jeśli chodzi o dzień w jaki przypada. Czwartek jest dobrym dniem na święto, które wplecie się pięknie w urlop. Połowa czerwca jest dobrym miesiącem  na rowerowe wakacje, bo rok szkolny jeszcze trwa więc nie narażamy się na rzesze kolonijnych grup, zielonych szkół i urlopujące ciało pedagogiczne. Polskie wybrzeże zdaje się być idealnym wyborem dla żółtodziobów turystyki rowerowej takich jak my. Czy nasza wyprawa to potwierdzi? Czytaj dalej 🙂

Dzień 0

To dzień, który jest początkiem naszej rowerowej przygody z polskim wybrzeżem Bałtyku i rowerowych wojaży w ogóle. To także początek przygód z PKP. A te, jak mogliście już przeczytać tutaj, zawsze są wpisane w podróżowanie z polskimi kolejami.

Początek przygody zaczyna się tu. W naszym mieście. Przed nami pierwsza rowerowa podróż z PKP, nasz pierwszy kilkudniowy rowerowy wyjazd :)

Początek przygody zaczyna się tu. W naszym mieście. Przed nami pierwsza rowerowa podróż z PKP, nasz pierwszy kilkudniowy rowerowy wyjazd 🙂

Podekscytowanie zmieszane ze strachem
Zanim wsiądziemy w pociąg relacji Kraków – Kołobrzeg, który ma nas dowieźć ze Skarżyska-Kamiennej do Gdańska, to grą wstępną całego przedsięwzięcia, jest krótki przejazd  interRegio  Ostrowiec – Skarżysko-Kamienna. Już na tym etapie jestem podniecona do granic możliwości ale moja natura zamartwiania się nie pozwala dać się ponieść emocji i rozkoszować tym doznaniem. Tak, jak babę boli głowa kiedy nadchodzi sypialniany czas relaksu, tak teraz moja łepetyna zaprzątnięta jest  setkami pytań przyprawiających ją o ból. I tak zamiast czerpać radość chwili, to zwoje mózgownicy iskrzą i szukają odpowiedzi: Czy na pewno wszystko wzięłam? A co, jak nie zdążymy? Przecież mamy tylko kilka minut na przesiadkę.  Co tam zresztą nie zdążymy. Przecież nas może nikt nie zabrać! W końcu nie mamy biletów na rower! A jak nawet już się dostaniemy nad to morze, to co jak nie dam rady pedałować tydzień czasu? A jak będziemy marznąć? A jak nam się popsują rowery…? Itd, itp.

Zdążyliśmy. Wsiedliśmy do pociągu, nikt nas z niego nie wyrzucił i ostatecznie dotarliśmy na miejsce początku naszej eskapady – Gdańska.

Dzień 1.
Gdańsk -Puck. 72 km.

Na miejscu jesteśmy raniutko po 4-ej i jeszcze kilkanaście minut czekamy na trzeciego uczestnika tego wypadu Pimpka, który mknie pociągiem z Wrocławia. Dzień nie wita nas słońcem, a chłodnym i mokrym od mżawki powietrzem.

Fontanna Neptuna w Gdańsku

Fontanna Neptuna w Gdańsku

rz. Motława i charakterystyczny symbol Gdańska - Żuraw – zabytkowy dźwig portowy.

rz. Motława i charakterystyczny symbol Gdańska – Żuraw – zabytkowy dźwig portowy.

Nie mamy mapy, a witryny sklepowe jeszcze utulone są we śnie. Kierujemy się logiką i szukamy oznakowania  międzynarodowego szlaku rowerowego wokół Bałtyku – R10.

R 10 - Międzynarodowy szlak rowerowy wokół Bałtyku (Nadmorski Szlak Hanzeatycki)

R 10 – Międzynarodowy szlak rowerowy wokół Bałtyku (Nadmorski Szlak Hanzeatycki)

Ten, jak znienacka się pojawia, to jeszcze bardziej znienacka zanika, więc nie ma co liczyć na drogowskazy w terenie. Jedziemy na czuja. W Sopocie robimy pierwsze bliskie spotkanie z morzem mając nadzieję, że kolejny dzień przyniesie trochę więcej słońca i ciepła. Przemierzamy ulicami Gdyni, Rumi i gdzieś w okolicach Redy zaczynamy prawdziwą rowerową przygodę zbaczając na lokalne drogi biegnące pośród otwartych przestrzeni pól, łąk, rezerwatu przyrody Beka i w granicach Nadmorskiego Parku Krajobrazowego.

Jesteśmy na terenie Rezerwatu Przyrody Beka. Szkoda, że zimno i mokro brrrrrr

Jesteśmy na terenie Rezerwatu Przyrody Beka. Szkoda, że zimno i mokro brrrrrr

Od kilkunastu minut jesteśmy też w posiadaniu mapy Pobrzeża Bałtyku. Choć skalą 1:200 000 to sobie można. Nam jednak trzeba 😀
Dzień ten nie należał do najprzyjemniejszych. Wywiało nas, wyziębiło i zmoczyło. Puck stał się  naszą pierwszą bazą noclegową. Z racji uświerknięcia nasz przenośny dom tego dnia poszedł w odstawkę na rzecz wygodnego ciepłego pokoju i gorącego prysznica.

Dzień 2.
Puck-Osetnik. 72 km.

Jak to dobrze otworzyć oczy i zobaczyć słońce 🙂 Już to nastawia nas optymistycznie, a podczas jazdy ładujemy akumulatory na maksa.  Może wiatr nas trochę hamuje, ale to taki nieznaczący szczegół. Taki mały pryszcz, kiedy w zasięgu jednego ruchu korbą masz lśniące w słońcu wody Zatoki Puckiej.

Półwysep Helski odpuszczamy, bo mamy zaliczony. A we Władysławowie zachwycamy się widokiem na otwarte morze.

Władysławowo. Widok z klifu na otwarte morze

Władysławowo. Widok z klifu na otwarte morze

Ich troje czyli nasza ekipa w pełnym składzie :)

Ich troje czyli nasza ekipa w pełnym składzie 🙂

Rumakom też się należą takie widoczki :)

Rumakom też się należą takie widoczki 🙂

To nie nasza pierwsza wizyta nad morzem. Ale pierwsza, kiedy z rowerem w roli głównej możemy przemierzać znaczna część polskiego Wybrzeża Bałtyku. I powiem Wam, że to morze znacznie lepiej wygląda z perspektywy rowerowego siodełka. Albo nie, wróć. Bo przemierzając wybrzeże na rowerze, perspektywę patrzenia na morze możesz zmienić w każdym momencie. Raz jesteś na rowerowym siodełku, raz siadasz tyłkiem na plaży a innym razem dajesz odpocząć pupie i wprawiasz nogi w ruch stąpając po setkach schodków nadmorskich latarni. A tych  kilka zaliczymy podczas naszego tournėe. Pierwszą jest Latarnia Morska Rozewie. Kolejną, oglądaną jeszcze tego samego dnia w promieniach zachodzącego słońca Latarnia Stilo w Osetniku.

Latarnia Morska Stilo

Latarnia Morska Stilo

Skoro słońce zachodzi nadchodzi czas biwaku. Od tego miejsca naszym codziennym rytuałem kończącym dzień jest rozstawianie namiotu, by rankiem znów go złożyć i ruszać w dalszą drogę.

Moje ulubione wyprawowe M1

Moje ulubione wyprawowe M1

To odcinek szlaku oceniam, jako całkiem ciekawy. Linia lasu przecinana małymi miejscowościami położonym tuż przy linii brzegowej. Drogi w większości gruntowe prowadzące pośród cienia drzew, a w tle nieustający szum morza.

Gdzieś między leśnymi ostępami

Gdzieś między leśnymi ostępami

Taka oto moja radość wielka! Kto nie skacze ten...

Taka oto moja radość wielka! Kto nie skacze ten…

Plaże w niektórych miejscach jeszcze całkiem puste

Plaże w niektórych miejscach jeszcze całkiem puste

Dzień 3.
Osetnik – Rowy. 75 km.

Budzi nas słońce, a potem ogrzewa swoimi promieniami w ciągu całego dnia. To jeden z  cieplejszych dni całej wyprawy. I jeden z trudniejszych etapów.
Z Osetnika do Łeby podążamy przez piaszczyste ścieżki lasu, dzielącego Bałtyk od Jeziora Sarbsko. Wystające korzenie, piach, zakręty i zakosy mają swój czar, ale kiedy podróżujesz z sakwami, po jakimś czasie zaczynają drażnić te uroki przyrody. Droga staje się męcząca i czym prędzej chcesz dotrzeć do cywilizacji. W końcu docieramy do Łeby i mimo, że do wakacji pozostał jeszcze tydzień, to miasto tętni już turystycznym życiem. Kolorowe stragany, wesołe melodie, beztrosko spacerujący urlopowicze.

Nabrzeże portowe w Łebie

Nabrzeże portowe w Łebie

Uciekamy stąd szybko i z twardego asfaltu zmieniamy grunt na mniej przyjazny sakwiarzom. Od tej pory prowadzą nas pośród pól i lasów gruntowe drogi, na które jakby na złość zawiało piaskiem z ruchomych wydm. Bo te bielą się na horyzoncie po drugiej stronie Jeziora Łebsko.

Chwilę za Łebą zmiana gruntu na nieco mniej przyjemny dla rowerowego turysty. Ale za to przyrodniczo nieoceniony - pola, jeziora, lasy...

Chwilę za Łebą zmiana gruntu na nieco mniej przyjemny dla rowerowego turysty. Ale za to przyrodniczo nieoceniony – pola, jeziora, lasy…

Te wzniesienia z białymi plamami hen daleko, to Ruchome Wydmy

Te wzniesienia z białymi plamami hen daleko, to Ruchome Wydmy

Nasze koła nie dojechały na Ruchome Wydmy ale rok później przy okazji zupełnie nie rowerowego wyjazdu odwiedziliśmy to miejsce i Wam nie wolno go ominąć! Tym bardziej, że z Łeby łatwo się tam dostać całkiem przyjemnym dla rowerów duktem.
A my dalej walczymy z piaszczystymi drogami leśnymi Słowińskiego Parku Narodowego. Las się kończy, zaczynają się łąki  a nasz szlak prowadzi przez grząską, błotnistą, rozkopaną łąkę, którą nijak da się przejechać. Na szczęście utrudnienia nie trwają długo, a to co nas wita po drugiej stronie polnej trasy, wynagradza cały trud.

Oto najgorszy odcinek szlaku. Przyroda zachwyca, ale jechać się nie da. Trza pchać :P

Oto najgorszy odcinek szlaku. Przyroda zachwyca, ale jechać się nie da. Trza pchać 😛

A może my trasę pomyliliśmy? A jednak nie. Czy w Szwecji R10 dopuszcza takie drogi?

A może my trasę pomyliliśmy? A jednak nie. Czy w Szwecji R10 dopuszcza takie drogi?

Ale spójrzcie tam! Tam jest nagroda i pod żadnym pozorem jej nie omijajcie! Jak nie chcecie pchać, to możecie z Łeby tutaj dopłynąć też statkiem :)

Ale spójrzcie tam! Tam jest nagroda i pod żadnym pozorem jej nie omijajcie! Jak nie chcecie pchać, to możecie z Łeby tutaj dopłynąć też statkiem 🙂

Kluki. Wspomnienie babcinej zagrody.
Miejscowość sprawia wrażenie odciętej od świata. Wita nas swoim sielskim spokojem. Poza kilkuosobową ekipą niemieckich rowerowych turystów spoczywających na trawce, nie widać żywej duszy. Nie  wiemy, czy życie tak tu wygląda jak się maluje nam przed oczyma, czy  kryje się za tym coś innego. Po chwili już wiemy, że te wszystkie chałupy przykryte strzechą, obielone wapnem, z ogródkami pachnącymi polnym kwiatem to Skansen Słowiński. Jest tak klimatycznie, że moje serce od razu mocniej zabiło do tego miejsca. Jakaś siła zamiast pchać nas dalej to hamuje przed dalszą jazdą. Siadamy  więc w Karczmie u Dargoscha, jemy lekki obiad, nie odmawiamy sobie deseru i pijemy najprawdopodobniej najlepiej smakujące na świecie tego dnia piwo.

Wsi spokojna nie była już tak cicha i niczym niezakłócna kiedy wpadliśmy z wizytą latem 2015r. Straciła wówczas w moich oczach. Choć Skansen przecież temu ma służyć, by przyciągać turystów. W Karczmie nie było szansy na znalezienie stolika, a kręcące się tłumy zmąciły obraz sielskości. Dlatego cieszę się, że pierwszy raz trafiłam do Kluk poza sezonowym szczytem, bo tamten nieśpieszny, nieco senny obraz pozostał bliższy mojemu sercu.

Nasz trzeci dzień pedałowania kończymy tam, gdzie końca dobiegł przerwany krawędzią mapy  trakt. Rowy. Ale to przecież nie koniec. Mapa ma dwie strony 🙂 Od tej pory cieszymy się zachodami słońca, bo każdy kolejny dzień będzie zbliżał nas do finiszu.

Ale na ciąg dalszy musicie poczekać 🙂 Niedługo 😉

CDN.

4 komentarze

  • Karolina | Definiuję blog 2 kwietnia 2016 at 14:02

    Jeśli to jest trasa dla żółtodziobów to ja nie wiem kim jestem 😉 Na pewno nie podołałabym tej trasie, ale nie mogę się doczekać kiedy zrobi się na tyle ciepło by wsiąść na rower bez płaszcza i przejechać się chociaż ze 2 km – to taki relaks mózgu o jaki naprawdę dziś ciężko 🙂

    Reply
    • rowerowy kRaj 3 kwietnia 2016 at 22:03

      Jak przejedziesz 2 km, przejedziesz i 20. Potem przyjdzie czas na 200, a nawet 2000. Żółtodzioba w turystyce rowerowej nie należy mylić z żółtodziobem w obyciu z rowerem 😉

      Reply
  • Wieczna Tułaczka 5 kwietnia 2016 at 09:22

    O, czyli trasa w sam raz dla mnie. 😀 Tylko jak tu jechać na północ, kiedy rwie na południe?

    Reply
    • rowerowy kRaj 5 kwietnia 2016 at 17:55

      Na południe też można 🙂 Masz nogi wprawione w boju, to pewnie i na rowerze dasz radę. Tylko czasem na Orlą Perć nie wjeżdżaj 😀 😉

      Reply

Nasunęła Ci się jakaś myśl? Podziel się nią tutaj :)