Twarde skały, twarde charaktery, twarde cztery litery. Ojcowski Park Narodowy

Ojcowski Park Narodowy pamiętam z czasów młodzieńczych, kiedy kilkanaście lat temu rodzinnie spędziłam tu jakiś świąteczny dzień. Z tamtego wyjazdu nie pamiętam jednak zbyt wiele. To znaczy pamiętam, że były skałki, jaskinia i jakiś zamek. Pamiętam też, że okolica ta zrobiła na mnie wrażenie. Dziś nie potrafiłabym jednak powiedzieć, które miejsca na mapie Ojcowskiego PN wówczas odwiedziłam. Pamiętam małe miasteczko urokliwie położone, wędrówkę pośród drzew i skalnych form wyrastających nagle gdzieś po drodze. Pamiętam także mojego, wówczas kilkuletniego siostrzeńca, który zasuwał niestrudzenie pośród tego krajobrazu, mając za nic wspinaczkę pod górę szlakiem prowadzącym do Groty Łokietka. Wówczas nie przypuszczałam, że kiedyś tu powrócę, by na nowo odkrywać te miejsca, w dodatku na rowerze. Wróciłam i Ojców zachwycił ponownie.
OPN odwiedziliśmy ostatniego dnia naszej trzydniowej wycieczki po Małopolsce. Kraków opuściliśmy w mżawce i w nie najlepszą pogodę. Prognozy dnia też nie były optymistyczne. Ale, jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B. Bezsprzecznie zapadła decyzja o ruszeniu na ojcowskie szlaki. Oczywiście szczegóły działania dokonywały się tu i teraz. Już na start znalezienie parkingu odbyło się zupełnym przepadkiem, jak i wybór kierunku jazdy, który potem okazał się najlepszym możliwym wyborem.

Pod górę. Na zamek. Nie tylko drogą.
To zacznijmy od parkingu leśnego, nieopodal domu wypoczynkowego PTTK „Zosia”. Tu postanowiliśmy porzucić nasze auto (oczywiście nie na zawsze, a jedynie na kilka godzin) i tu zaopatrzyliśmy się w mapę OPN. Studiując mapę, obraliśmy ślad i kierunek jazdy. Lokalnym niebieskim szlakiem rowerowym ruszyliśmy do Zamku w Pieskowej Skale, na straży którego stoi charakterystyczny element Doliny Prądnika – Maczuga Herkulesa. Leśny parking opuszczamy wspinając się delikatnie pod górę. Mijamy zabudowania okolicznej miejscowości i jawi nam się Dolina Prądnika w całej swej krasie. Pola, lasy, pagórkowate przestrzenie i przebijające się spośród ciemnych chmur słońce. Trzymając się obranego szlaku, po osiągnięciu pewnego pułapu wysokości, mkniemy już tylko w dół. Przez wąwóz Sokolec, pośród cienia i chłodu lasu, ale cały czas asfaltem, by po kilku kilometrach wyjechać u stóp Zamku Pieskowa Skała.

Maczuga Herkulesa, Zamek Pieskowa Skała i Prądnik

Maczuga Herkulesa, Zamek Pieskowa Skała i Prądnik

Schodami prowadzącymi do bram zamku wprowadzamy nasze dwa kółka. Niestety nie mamy okazji zwiedzić zamku ani nawet jego dziedzińca z uwagi na trwający remont. Musimy się zadowolić widokiem niewielkich fragmentów murów warowni, które wyłaniają się znad bramy głównej.

Ale czyż nie mieliśmy okazji widzieć zamku w Pieskowej Skale? Zapewne większość z was czytających ten tekst także. I choć nie wszyscy mieli okazje tu bywać osobiście, to zapewne poprzez szklane ekrany telewizorów zamek ten poznali. Bo kto nie oglądał Janosika? To tu, swa siedzibę miał walczący ze zbójnikami serialowy hrabia Horvath. Ale zamek to nie tylko Janosik. Filmowcy upodobali sobie to miejsce do wykorzystania w swoich produkcjach. „Ogniem i mieczem”, „Stawka większa niż życie”, „Podróż za jeden uśmiech” i wiele, wiele innych filmów i seriali, których akcje nagrywane były na zamku w Pieskowej Skale. Jak na złość, nie dane nam poprzechadzać się w miejscu, gdzie chadzali twórcy bardziej i mniej ambitnego kina. Trzeba będzie kiedyś zatem tu wrócić, by poznać ducha zamku. Nie pocieszeni schodzimy w dół pieszym szlakiem prowadząc nasze pojazdy dość stromą, jak na spacer z rowerem u boku, ścieżką wprost na Fortepian z Maczugę Herkulesa. Od razu wyjaśniam, że nie jestem na haju, niczego innego też, co by mogło mieć działanie halucynogenne, nie przyjmowałam. Fortepian to najniższą skała, na której dumnie stoi Maczuga Herkulesa. Albo jak kto woli Maczuga Kraka, Czarcia Skała czy Sokola Skała. A to nic innego jak forma skalna, która swoim kształtem przypomina maczugę. Ta jest naprawdę niezłych rozmiarów, bo jej wysokość sięga jakichś 25metrów. Nic dziwnego, że na tle takiego okazu nastolatki właśnie pstrykają entą wersję „sweet foci”, blokując tym samym innym osobnikom możliwość obfotografowania Maczugi. Schodzimy więc niżej, skąd udaje się zrobić jakieś możliwe zdjęcie.

Zgrzytanie z fochaniem. 
Słońce się postanowiło rozchmurzyć, jeszcze dość niepewnie, ale jednak 🙂 Przy dużej tablicy ścieżek rowerowych regionu zaczęło coś zgrzytać. I to nie był żaden z podzespołów naszych dwóch kółek, ale zgrzyty między naszą dwójką. No tak. Dwa dni w dość pokojowej atmosferze to za długi okres, by coś nie trzasło. Dwie osoby, które niby są tak samo rowerowo zakręcone, a nie mogą się dogadać co do wyboru dalszej trasy dnia. Jeszcze żeby chodziło o jakieś setki albo przynajmniej dziesiątki kilometrów. Nie! Chodziło o jakieś kilka km nadrobienia trasy, która zachęcała wszystkim czym mogła (przebiegiem, nazwą) do wyboru właśnie jej. Bo któż, kto ma w sobie odrobinę sentymentalności i wrażliwości nie wybrał by przejażdżki Doliną Zachwytu zamiast drogą wojewódzką? Niby decyzja należała do mnie, ale co mi po takiej decyzji, której podjęcie wiązało się z przyjęciem na swoje bary wszystkich, nie daj boże napotkanych po drodze, niedogodności ze słownym niezadowoleniem w pakiecie. Nasz dialog mniej więcej miał się tak:

Ja: Patrz. Tu jakaś fajna trasa. Może pojedziemy tędy? Doliną Zachwytu?
L: (marudzącym tonem) Ale to trzeba się cofać i będzie pod górkę.
Ja: Cóż to taka górka? przedwczoraj wjechaliśmy na Gubałówkę! Chodźmy tamtędy, pewnie jest ładnie (tu trzepotanie rzęsami)
L: A nie możemy normalnie drogą?
Ja: Możemy, ale możemy też tamtędy. To tylko kilka km a do tej drogi i tak za chwilę dolecimy.
L: (podniesionym głosem) To po co w ogóle jechać tamtędy?
Ja: Bo tam pewnie jest ładniejsza i ciekawsza trasa!
L: Ty to zawsze coś musisz wymyślić. Chcesz? To jedzmy tam!
Ja: Nie! Wiesz co? już mi się odechciało! Jedźmy jak ty chcesz.
L: Nie. Chcesz to jedźmy tam! Ciekawe tylko jaka się okaże ta trasa?
Ja: (baaardzo poirytowana) Ok! Jedźmy drogą wojewódzką! Sama przyjemność!
L: Decyduj! Możemy jechać tamtędy. Tylko ciekawe kiedy wrócimy do domu?

Zdecydowałam! Nie odzywać się przez resztę dnia. Ruszyłam dnem dawnego koryta Prądnika czyli obecną DW 773. Nie mogę powiedzieć, że była to trasa brzydka i bez uroku. Miło się tędy pedałowało. To znaczy, gdyby nie wcześniejsze 3 minuty, to pewnie pedałowanie tutaj byłoby jednym z najmilej wspominianych. Gdyby. W złości, poirytowaniu, człowiek nie wiele dostrzega i nie umie się cieszyć pięknem otoczenia. Upłynęło dobrych kilka kilometrów zanim nerw (czytaj wkurw) nieco odpuścił. Niedosyt jednak pozostał i rozmowna tego dnia już nie byłam. Sprawca tego podłego nastroju został jednak pokarany jeszcze tego samego dnia. A jak? Za kilka akapitów się przekonacie 🙂
Tą sama drogą ale z zachowaniem dość znacznego od siebie dystansu (jakieś 0,5 km), bezpiecznego by znowu w złości nie nacisnąć na klamki v-brakeów, czym spowodowałam drobną kolizję i wywrotkę mojego kompana (choć tego dnia to słowo na wyrost) jadącego za mną, dojechaliśmy do Ojcowa. Po drodze zatrzymałam się jeszcze przy urokliwej Kaplicy na Wodzie. Drewniany kościółek zbudowano za jurysdykcji nad Ojcowem cara Mikołaj II.

Jako, że wznoszenie obiektów sakralnych na ziemi ojcowskiej było zabronione, Polacy jako swego rodzaju bunt i wyraz sprzeciwu wobec rusyfikacji, wybudowali kaplicę na wodzie, nie łamiąc przy tym niedoprecyzowanego przepisu prawa. Nieopodal możemy zauważyć jeszcze jeden symbol religijny. W wydrążonej w skale grocie znajduje się figurka Matki Boskiej z Lourdes. Ustawiono ją w 1904 r. dla uczczenia 50 rocznicy ogłoszenia przez Piusa X dogmatu o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny. O świętych i świętościach wystarczy.
W milczeniu udałam się na zamek w Ojcowie. Ruiny tego były na szczęście dostępne dla turystów. Jak przez mgłę, wspomnienie pobytu tutaj sprzed kilkunastu lat wróciło, gdy tylko pojawiła się brama wiodąca na dziedziniec. Tak, tu już na pewno byłam.

Zamek w Ojcowie.

Zamek w Ojcowie.

Bilet wstępu kupuję tylko ja. Luk jak widać nie bardzo ma ochotę na eksplorowanie terenu. Przemówił nawet nieco, co wcale nie skłoniło do przemówienia mnie. Zdawkowo i w tonie służbowym doporozumieliśmy się, że jeszcze zaliczymy Grotę Łokietka. Nie, nie rowerami. Rowery zostały u podnóża Góry Chełmowej.

Groto łażąc
Szlak do bram groty, gdzie ponoć Władysław Łokietek znalazł schronienie przed królem czeskim Wacławem II, pokonaliśmy w milczeniu. Dzięki temu można było się wsłuchać w przyrodę. Na wejście do jaskini czekała już całkiem spora grupa turystów. Cóż się dziwić. W końcu to ostatni weekend kalendarzowego lata. Dość pokaźną grupą zaliczyliśmy jaskiniową parapetówkę. Najpierw na salonach rycerskich, poprzez krzątaninę po kuchni, by na końcu wylądować w sypialni. Minęło tyle stuleci, a imprezy poznawcze domów i mieszkań naszych znajomych, nadal przybierają taki sam schemat, nie? Salony, kuchnia, a na końcu wyrko?
Po wyjściu na powierzchnię języki nam się trochę rozwiązały. Choć nie można powiedzieć, że gadaliśmy jak po napitku wody rozmownej. Może wyjście na światło dzienne z jaskiniowych ciemności wprawiło nas w nieco lepszy nastrój?

Pierwsza wina darowana, druga odpuszczona a trzecia ukarana
Zeszliśmy w dół. Posileni gorącym żurem obraliśmy drogę powrotu. Wybór padł na szlak pieszy Doliną Sąspowską, by potem na wysokości źródła Spod Graba przedostać się prosto na parking, na którym czekał nasz samochód. Pewności, że szlak ten da radę przejechać na rowerze, dawały nam oznaczenia jakoby była to także trasa narciarstwa biegowego. Droga mijała bezproblemowo. Do czasu, kiedy musieliśmy odbić na prawo i pokonać wzniesienie. Wąska ścieżka z wystającymi korzeniami i ostrymi kamieniami wiodła w górę. Początkowo całkiem łagodnie, więc postanowiliśmy pokonać podjazd na rowerach. Z każdym metrem podjazd jednak zaczynał nabierać nachylenia i ja odpuściłam. Dalej postanowiłam wprowadzać rower. Luk jechał kilka metrów przede mną i nie odpuszczał. Przeliczył jednak swoje możliwości i umiejętności w terenie, który bardziej odpowiedni był dla amatorów MTB. Nagle przed moim oczami pojawił się obrazek, który przyprawił mnie o dreszcze. Jakby w zwolnionym tempie, klatka po klatce. Luk nie jest już w stanie wykonać ruchu korbą i…wywraca się. Ale jego upadek dzieje się w miejscu usianym wystającymi ostrymi formami skalnymi. Upada, nie zdążywszy się wypiąć z spd, kurczowo trzyma rower i razem z nim odbija od tych skamielin z taką siłą, że widzę go w powietrzu z 20 cm nad ziemią i znowu opada na dobre.
…Widzę nadlatujący śmigłowiec ratunkowy i Luka leżącego w nieprzytomności ze złamaną nogą i rozbitą głową. Na szczęście to tylko mój mózg płata mi figla. W rzeczywistości tu i teraz (tam i wtedy) Luk szybko wstaje, ale łapie się z jękiem bólu za kolano. Stoi.Syczy. Przeklina. Przeskakuje z nogi na nogę. Będzie żył! Obyło się bez służb ratowniczych. Wdrapaliśmy się na górę, prosto na parking. Kierowcą w drodze do domu, z konieczności a nie z wyboru, byłam ja. Lekarzem nie zawracaliśmy sobie głowy. Kolano trochę spuchło, mocno bolało ale zginać się dało. Na kilka dni Luk dość mocno zaprzyjaźnił się z altacetem. Kolano daje o sobie znać do dziś. I po co było tak chojrakować? 😉

No Comments

Nasunęła Ci się jakaś myśl? Podziel się nią tutaj :)