Już był w ogródku, już witał się z gąską…
Od przekroczenia granic naszego miasta, dzieliła nas jedna wioska. Mogliśmy jechać spokojnie domykając naszą niedzielną rowerową pętlę, nie zbaczając już z wytyczonej trasy. A jednak w mojej głowie wydarzyło się coś, co sprawiło, że przygoda dopiero się zaczęła. Obrazki dzieciństwa łechtały wyobraźnię i nie było już mowy o zaniechaniu powrotu do miejsc beztroskich zabaw naszych lat szczenięcych.
Szewna, Szewnianka i Diabelski Kamień
Gdy znak drogowy obwieścił nam, że jesteśmy w Szewnie, przed oczami przeleciał mi obraz mojego dzieciństwa.

Gonitwy, bieganina po szewieńskich łąkach. Aż trudno się doliczyć, ile lat upłynęło. Ale ta blond dziewczynka w chińskiej sukieneczce, to ja. Przede mną kuzynka Ania
To tu z kuzynkami Anią i Ewą ganiałyśmy po ukwieconych łąkach. To tu biegałyśmy beztrosko przez lessowe wąwozy. To w szewieńskich sadach, pilnie pracowałyśmy przy zbiorach pysznych wiśni, czereśni i porzeczek. To mieszkańców Szewny przerabiałyśmy na szaro w numerze z portmonetką na żyłce. To tu szukałyśmy śladów i tropów leśnych żyjątek, a żaby i ropuchy były naszymi sprzymierzeńcami i druhami w drodze na nasz pełen tajemnic kamień. Drogowskazem do niego zaś, był wartko płynący potok Szewnianka.
Kamień. Skryty na wzgórzu pośród drzew, w cieniu których Szewnianka toczy swe wody. Kamień – nasza dziecięca oaza, nasze miejsce przygody, zabawy i radości. I choć nieożywiony i ponoć diabelski, to nasz kompan, przyjaciel i druh.
Przywołany wspomnieniem stał się największym pragnieniem tego dnia. Znowuż go odnaleźć, wdrapać się po jego pomurszałej ścianie na samą górę i poczuć w sobie dziecko. Minęło ponad ćwierć wieku od czasu, kiedy podczas beztroskich zabaw z kuzynkami penetrowałyśmy okoliczne wzgórze, taplały się w wodzie, a na końcu zdobywały naszego giganta. Żadna ścieżka nie była nam obca. Bagaż uzbieranych lat, przyćmił jednak wyrazistość tamtych czasów. I nie pomógł fakt, że kilka lat temu ktoś pokazał mi to miejsce powtórnie. Pozostało tylko mgliste wspomnienie polnej drogi, którą należało obrać zjeżdżając z drogi głównej prowadzącej przez wieś.
Tak też uczyniliśmy widząc pierwszą polną drogę wiodąca ku Szewniance. Błotnistym traktem, w którym topiły się nasze dwa kółka docieramy do rzeczki. Jest pomost, ale jeszcze przed jego przekroczeniem jest też tabliczka informującą nas, że to teren prywatny. Lekkie ukłucie w sercu, że jest po ptokach i kamień sobie mogę pooglądać jedynie przed oczyma duszy mojej. Ale zapaliła się też lampka, że nie może być, że to było bliżej zabudowań. Z tą nadzieją w serduchu jedziemy dalej główną drogą uporczywie wypatrując skalnego głazu pomiędzy bezlistnymi koronami drzew. Kiedy ognik nadziei zaczął wygasać dojrzałam go! Jest, tam! Popatrz, po lewej od żółtej lessowej ścianki! Luk, który nigdy na kamieniu nie był, ale wiele o nim słyszał od rówieśników dziecięcych zabaw, przytaknął. No to chyba mamy to!
Pierwszą z kolejnych dróżek prowadzących ku Szewniance skręcamy w prawo. Może i była to kiedyś polna droga, ale dzisiaj jest asfalt, który nagle się urywa. Przeprowadzamy rowery przez kładkę nad potokiem, a obraz z dzieciństwa staje się coraz wyraźniejszy. To ta kładka, ta ścieżka, ten las. Nawet powalone drzewa wydaje się jakby trwały tu niewzruszone od niemal 3 dekad.
Prowadzimy rowery wąską ścieżką w górę rzeczki. Gdzieniegdzie da się jechać, niekiedy jest jednak tak wąsko, że wolimy nie kusić losu. Słońce przebija się ze swymi promieniami pomiędzy konary gołych drzew. Wzbiera się we mnie podekscytowanie ale też nutka niepewności. Jakoś zbyt długo idziemy tą ścieżką. Już jakiś czas temu minęliśmy charakterystyczne drzewo, którego konary płożą się ciut nad ziemią, tworząc idealne siedziska. Pamiętam to drzewo, ale nie odczytuję, jako charakterystycznego obrazu dla celu naszych poszukiwań. Nasza ścieżka zaczęła zanikać. Dalej nie ma się co pchać. Wracamy.
Niecierpliwie się. Tak bardzo chcę odnaleźć ten kamień. Nie odpuszczę, dopóki na niego nie wlezę! Wracając, tym razem z nurtem potoku, rozglądam się i szukam już nie kamienia, ale tej piaszczysto żółtej ścianki. Kiedy docieramy do charakterystycznego drzewa JEST! Jest piaszczysta pionowa ściana. Nerwowo lecę wzrokiem na prawo i podniecona na nowo wybałuszam ślepia, jak tylko mogę. Wyostrzam wszystkie moje zmysły, wzrok, słuch i nawet węch i dokopuję się do zasypanych niemal trzydziestoletnim doświadczeniem życiowym zapachów i smaków świata dzieciństwa. Znalazł się! Odetchnęłam głęboko i pognaliśmy w jego kierunku dość mocno zarośniętą ścieżyną.
Zielony od mchu stoi tu od lat. Był świadkiem wielu zdarzeń, setek różnej maści szczeniackich spotkań i dziesiątek spotkań młodych zakochańców, którzy na dowód swojej miłości zostawiali wyryte na wieczność pamiątki.
Próbuję wdrapać się na jego szczyt i nie mogę pojąć, jak my to robiliśmy będąc kilkuletnimi dziećmi, bo teraz sprawia mi to nie lada trudność. Z pomocą Luka ostatecznie się udaje. Jestem na górze i jestem szczęśliwa. Japa mi się cieszy 🙂
Obudziłam w sobie dziecko i dziecięca beztroskę. A słońce potęgowało to ciepło na serduchu.
Od diabła ku świętościom. Kościół w Szewnie i Wzgórze Kościelne
Nacieszeni i nakarmieni pozytywną energią kamienia i otoczenia ruszamy w dalsza drogę. Zanim jednak przekroczymy granice naszego miasta, zatrzymujemy się jeszcze przy Kościele Św. Mikołaja w Szewnie. Usytuowany na wzgórzu, które także oblataliśmy wzdłuż i wszerz będąc dziećmi, penetrując każdy jego zakamarek. Wejście główne do kościoła prowadzi przez żelazną bramę – dzieło pracowników Zakładów Ostrowieckich (dających początek Hucie Ostrowiec). Została ona wykonana w 1896 r. na targi w Niżnym Nowogrodzie. Po zakończonej wystawie Zakłady Ostrowieckie ofiarowały bramę kościołowi szewieńskiemu, która została w 1906 r. sprowadzona i ustawiona przed świątynią. Brama o nitowanej, szkieletowej konstrukcji żelaznej, reprezentuje styl neogotycki. Wykonana jest na planie krzyża greckiego. Z czterech stron posiada przejścia. Wieńczy ją przeszklony, ośmioboczny hełm.
Powoli kończymy ten dzień pełen wiatru, wrażeń i pozytywnych emocji. Dokręcamy ostatnie kilometry przez miasto, by jeszcze zdążyć złapać zachód słońca, z jego drugiego krańca.
Miłego rowerowania!
Basia
Fajnie tak odświeżyć wspomnienia… 🙂
Uśmiech sam cisnął się na usta? Wspomnienia dzieciństwa mają uzdrawiającą moc ?
A ja myślałam, że to zdjęcie z sudolskich łąk
Tam jeszcze więcej wspomnień ukrytych jest pomiędzy leśnymi ścieżkami, sadzawkami, drzewami owocowymi babcinego sadu i dobrodziejstwami ukochanej „piątki”
Też mam taką krainę dzieciństwa, też w świętokrzyskim, na Ponidziu. Mam przed oczami wszystkie obrazy stamtąd, chyba nigdy nie byłam szczęśliwsza. Pozdrawiam!
Ponidzie jest piękne, więc nie próbuję nawet sobie wyobrażać, jak wspaniałe musisz mieć wspomnienia spędzonego tam dzieciństwa. Pozdrawiam.