Rowerowy dzień w Białce Tatrzańskiej

Tak się szczęśliwie złożyło, że znajomy podarował nam dwa dni laby w Białce Tatrzańskiej. To miały być 2 dni pełnego relaksu, odnowy ciała i ducha i nicnierobienia. Ale, jak to mówi Luk, ja odpoczywać nie potrafię. Przynajmniej nie tak, jak chyba znaczna większość ludzisk odpoczynek rozumie. Leżakowanie do góry brzuchem, gapienie się w ekran telewizora i zbijanie bąków to nie moja bajka. Takie 2 dni raczej by mnie umęczyły, niż przyniosły zasłużony oddech od codzienności, ostatnio mocno imającej się mnie frustracji, chandry i stresu. No to jak uprzyjemnić sobie listopadowy dzień w czasie, kiedy ciało będzie już nasycone przyjemnością, miast leżeć i czekać na kolejne cielesne doznania? Jak zaspokoić ducha? Ducha, który aktywność ceni sobie bardziej niż leniuchowanie? Odpowiedź jest prosta. Zabrać ze sobą rower!
Tak wiem. Tylko ktoś, kto ma nierówno pod sufitem, jadąc w środku listopada pod samiuśkie Tatry 300 km od chałupy, na zaledwie dwudobowy wypad, który z założenia powinien być nicnierobieniem, ładuje na samochód dwa rowery, by se pokręcić co najwyżej 30 km po okolicy! No cóż. Taka jestem ? Decyzja zapadła. Bierzemy rowery! I tak oto wyruszamy do Białki Tatrzańskiej odpoczywać w najlepszym z możliwych wydań. Dla ciała i ducha. Sielsko anielsko!

Na drodze byliśmy jedynymi uczestnikami ruchu, którzy transportowali swoje dwa kółka. Latem, a nawet wczesna jesienią widok ciągnących swoje bicykle kierowców, to codzienność. My najwyraźniej przykuwaliśmy uwagę innych, o czym świadczyły ich wybałuszone oczy. A niech se tam każdy myśli co chce. Już kiedyś nie wzięliśmy naszych drugich połówek nad morze, przez co nasz budżet uszczuplił się o cztery dychy, za przekręcenie zaledwie kilku kilometrów na ruchome wydmy ? Tym razem postanowiliśmy poświęcić kilka minut na zamontowanie rowerów, aniżeli wydawać kilkadziesiąt złotych za ich wypożyczenie. Choć pewnie z tym łatwo by nie było. Mimo całkiem optymistycznych pogodowych prognoz, to w końcu listopad. Na letnie wypoczynki za późno, na zimowe za wcześnie. Tylko wariat mógłby liczyć na chętnych wypożyczenia rowerów turystów o tej porze roku.
Wjeżdżając do Białki słonecznym popołudniem, moja radocha była wielka, kiedy na horyzoncie pojawiły ośnieżone szczyty Tatr. Wiedziałam, że zabranie swoich rowerów było strzałem w dziesiątkę! Tego dnia już za późno na rowerowanie, ale jutro coś wymyślimy ?


Wymyśliliśmy, a w zasadzie to zwykle ja obmyślam trasę, przeczesując internet w poszukiwaniu informacji o tym, gdzie by tu i co by tu można zmajstrować. A dokładniej, gdzie by tu można popedałować.
W Białce mieliśmy już okazję bywać, choć zwykle porą, kiedy dokoła zalegał biały puch (albo pośniegowe błoto :/) . Wówczas zamiast rowerów targaliśmy dwa kawałki drewna (?).
Wstępnie zaplanowaną trasę postanowiliśmy zweryfikować zaopatrując się w mapę regionu! Taka mapa w trasie to niezbędnik! CIT niestety zamknięte. Na szczęście w sąsiadującym sklepie mapy w sprzedaży są. Nawet jest z czego wybierać. Nam zależy jedynie na najbliższej okolicy i kupujemy mapę Białki i Bukowiny wydawnictwa Compass w skali 1:30 000. Już na początku okazuje się, że mapa nie uwzględnia szlaku, jaki był opisany i polecany na jednej ze stron o regionie – wzdłuż rzeki Białki. No nic. Zobaczymy jak wygląda to w terenie. Powoli pniemy się w kierunku Bukowiny Tatrzańskiej DK 49. Słoneczna pogoda nastraja mnie optymistycznie. Aż się chce naciskać na pedały. Choć w powietrzu wisi mgła przyćmiewającą znacznie przejrzystość powietrza, to i tak jest piknie! Majaczące w oddali szczyty Tatr wlewają nieco optymizmu w moją ostatnio nadszarpaną duszę. Musimy dolecieć do ronda, gdzie zgodnie z opisem swój początek miał szlak. Szlak co prawda oznaczony był jako pieszy ale z opisu wynikało, że dla rowerzystów jak najbardziej dostępny. W terenie jednak oznaczenia szlaku nie widzimy. Co prawda jakaś polna droga się tam wije, ale czy się to przejedzie? Pytamy miejscowego, który stanowczo odradza nam tego wyboru. Ponoć błoto, nierówności, szkoda się szarpać z rowerem. No dobra. Mała korekta planu. Zrobimy tą rundkę inaczej, górą, przez adekwatną w nazwie do terenu miejscowość – Czarną Górę. Wybrana trasa nie należy do łatwych. Trzeba będzie nieźle piąć się w górę. Białka leży na poziomie od 650 do 725 m n.p.m. Nasz najwyższy tego dnia punkt do osiągnięcia to 902 m n.p.m. To tylko rzut beretem na drugą stronę rzeki Białki, tam gdzie widać krzyż milenijny. Kto był w Białce, to zapewne widział. Ale żeby się tam dostać trzeba zrobić ośmiokilometrową pętelkę. No ale w końcu w górach jesteśmy! To nie narzekać tylko nagniatać!

Krzyż Milenijny i wiata widokowa na Litwince

Krzyż Milenijny i wiata widokowa na Litwince

Początek jazdy przez wieś, nie sprawia żadnych trudności. Na słupach, słupkach, budynkach maluje się zielony szlak pieszy. Szkoda, że na mapie nie naniesiony. Otoczenie ma iście górski klimat. W dola wije się bystro rzeka Białka, w oddali malują się Tatry, a wokół wszędobylski zapach owiec i tego co od owcy pochodzi, nie tylko do konsumpcji ? Nasza sielanka i jazda po płaskim dobiega końca na wysokości Sołtysowa – najstarszej części wsi. Tu też towarzyszący nam zielony szlak ucieka na lewo w dolinę rzeki. My lekko skręcamy w prawo. Zaczynamy jazdę pod nie byle jaki podjazd. Im wyżej, tym widoki piękniejsze.Chciałabym całą uwagę skupić na jeździe, by osiągnąć bez konieczności opuszczania siodełka jak najwyższy pułap, ale to co dookoła rozprasza możliwości skoncentrowania się na technice jazdy. Obracam głowę na lewo i prawo, podziwiając roztaczającą się panoramę. To co przed nami- dluuuuugi jeszcze i ostry podjazd- nie zniechęca nas do dalszej jazdy. Wiem, że im wyżej będziemy, to i nasza satysfakcja będzie większa, a i widoki pewnie jeszcze cudowniejsze! Raz kręcąc mozolnie, raz podprowadzając rowery osiągamy w końcu najwyższy punkt głównej ulicy Czarnej Góry. Ale nasz cel jeszcze nie osiągnięty. Szczytem do zdobycia, ale chyba nie szczytem naszych możliwości tego dnia, ma być góra Litwinka. Odbijamy w lewo, by pokonać ostatni odcinek trasy pod górę.

Swoja drogą, to nigdzie nie zauważyliśmy żadnego drogowskazu na Litwinkę. My znamy drogę z racji zapędzenia się w te strony podczas ostatniego zimowego pobytu. A przecież to jedyna utwardzona droga na znajdujący się tu stok narciarski no i miejsce niesamowitych widoków ? Postanawiamy nie męczyć kolan i pchamy nasze dwa kółka ku górze. Jest naprawdę ostro. Od lewej wcina się z polnej drogi zielony szlak, który gdzieś tam na dole zostawiliśmy. A na zboczu całe stado owiec skubie i miele trawę. Czuwa nad tą ich smakową ucztą, co by se za dużo nie pozwalały, starsza wiekiem góralka. Gawędzimy, zachwalając okolicę i podziwiając widoki.

Próbujemy też zaskarbić sobie zaufanie wełnistych zwierzaków, gadając i do nich. Nie są jednak zbyt ufne. Na przekupstwo jakimś owczym rarytasem nie jesteśmy przygotowani.

Mimo, że pogłaskać się nie dają, to do aparatu się szczerzą. A może właśnie rzucają urok, bo w tym momencie aparat przestaje działać. Choć jako przyczynę upatrywałabym raczej gapiostwo Luka, aniżeli czary tych słodkich futrzaków. Luk ma szczęście, że widoki zapierają mi dech w piersiach, co utrudnia mi wygłosić zjebkę w kwestii niedopatrzenia stanu baterii. Poskromiwszy już łowce i barany wjeżdżamy na samiuśki szczyt, skąd podziwiać można pikne krajobrazy. Choć akurat tego dnia, wiele tego, co do zobaczenia – Pieniny, Gorce – skryte jest w mglistym powietrzu, to i tak warto było pokonać ten nie lada podjazd.

Łapię na twarz promienie południowego słońca wylegując się na ławce i sącząc herbatkę z malinową wkładką. Jest błogo, ale trzeba ruszyć w końcu dupsko.
Na trasę w dół wybieramy kamienistą drogę biegnącą zboczem wzgórza. Szykuje się niezła jazda. Wystające kamienie i nachylenie terenu wymuszają na nas trzymanie hamulców. Dodatkowo na drodze pojawia mam się przeszkoda w postaci… stada owiec. Aparat padł. Zanim wyciągnęłam telefon to Luk rozproszył stadko. Musicie mi zatem uwierzyć na słowo 🙂 Cały czas z górki i na hamulcu dolatujemy znowu do wsi i asfaltu i kierujemy się do miejscowości Trybsz. Przy obniżającym się słońcu, powietrze jest coraz chłodniejsze. Ale jeszcze na chwilę zaglądamy do kościoła św. Elżbiety w Trybszu. Od XX w stoi tu już kościół murowany, a ten pierwotny drewniany z XVI w. został nieco odrestaurowany.

Jak to zazwyczaj z kościołami bywa, jest zamknięty. Pozostaje nam zadowolić się tym, co zobaczyć można z zewnątrz.

Ruszamy z powrotem do Białki, tyle że drogą przez Glinik i dalej ul. Grapa. Z dołu po lewej dochodzi nas szum rz. Białki. Niekiedy można dostrzec jej wartki nurt pośród rosnących na skarpie drzew. W jej towarzystwie dokręcamy do centrum wioski, kończąc tym samym z uśmiechem na twarzy ten słoneczny dzionek. Duch ? podróżnika został zaspokojony. Wieczór niech będzie dla ciała 🙂

A dla Was wiatru w plecy i miłego rowerowania 😉
Basia

No Comments

Nasunęła Ci się jakaś myśl? Podziel się nią tutaj :)