Tak właśnie! Nie jest mi łatwo z pieronem. Niepozorna Bieszczadzka Pani Połonina Caryńska. Kusi i wzywa, majaczy delikatnie okrywając się białą szatą mgły, by po chwili obnażyć swoją urodę w niczym nie zmąconym przejrzystym powietrzu. Obnażając swe wierzchołki, w których dopatrzeć się można atrybutów kobiecości daje sygnał, że nie będzie stawiać oporu tym, którzy pragną ją posiąść. Flirtuje z nami puszczając do nas oko, kiedy wiatr przegoni chmury. Daje sygnał, że jest i czeka na nasz pierwszy krok. I wchodzimy do gry. Pragniemy zdobyć panią Połoninę Caryńską. Co więcej, zdaje nam się że już jesteśmy zdobywcami, choć romans dopiero się zaczął…
Zimowa Pani Caryńska woła nas
Kiedy z początkiem roku zawitaliśmy w Bieszczadach, aura nie była dla nas łaskawa. Cóż było robić? Przeleżeć 3 dni z książką w ręku? Lepsze to, niż leżenie przed telewizorem ale nie do końca moje. Choć „Księga legend i opowieści bieszczadzkich” Andrzeja Potockiego leżała mi bardzo, to jednak szkoda byłoby nie wynurzyć nosa na mroźne bieszczadzkie powietrze. W końcu przyjechaliśmy tu z zamiarem łazikowania w zimowej scenerii BPN.
Po dniu aklimatyzacji na Jaworniku, kolejnego wybraliśmy opcję bardziej hard. Choć na taką się wcale nie zapowiadała. A było to sobie tak.
Nasileni, napici, spakowani, uzbrojeni w ciepłe kalesony, rękawice i onuce wychodzimy na świat. A świat trochę bardziej bielszy niż dnia poprzedniego. Nie nie, nie. Przesadą byłoby mówić o ataku śnieżnej zimy. Ale przyprószyło na tyle, by mieć lekki stresik podczas pokonywania podjazdów, zjazdów, zakrętów i zakosów Dużej Pętli Bieszczadzkiej w drodze do Brzegów Górnych.
Połonina Caryńska. Wejście drugie.
Tym co nie czytali wspomnę, że Połonina Caryńska już raz okazała mi swe oblicze. Wówczas naszym zamysłem było wejście czerwonym szlakiem z Ustrzyk Górnych, a zejście przez Przełęcz Wyżniańską. Co z tego wyszło? Dowiecie się tutaj. Tym razem zabieramy się do naszej kusicielki z drugiej strony. Także Głównym Szlakiem Beskidzkim (czerwonym), lecz zaczynamy wędrówkę z Brzegów Górnych z zamiarem zejścia Przeł. Wyżniańską.
Aura nie jest najlepsza. Ale nasza pani puszcza do nas oko, zachęcając do gry. Delikatnie przezierające przez gęste i mleczne powietrze słońce napawa nas nadzieją, że to ono zwycięży. Ruszamy! Jeszcze tylko samotny wędrowiec zaczepiony przez nas podpowiada, że na szlaku jest całkiem ok, tylko czasem orła wywinąć można na pokrytym śnieżkiem zdradzieckim lodzie.
Na początku lajcik. Mało wymagający spacerek po świeżo oprószonej glebie. Szum potoczku, cisza lasu i kompletne bezludzie. Czy tylko nas porąbało? I tego co zszedł?*
*zszedł ze szczytu albo wyszedł z lasu
Po kilkunastu minutach marszu okazuje się, że jednak są inni wariaci, co lezą ku górze. Kiedy my borykamy się z pierwszymi lodami pod stopami wyszukując stabilności na podłożu i łapiemy oddech pokonawszy pierwsze dające w kość przewyższenia, dwóch śmiałków mija na szybkim tempem. Nam się nie spieszy, tym bardziej, że coraz większa ślizgawka nam tego nie ułatwia. Słońce też jakoś przestało zachęcać. Za to spowite mgłą szczyty po drugiej stronie zbocza, nie wróżą raczej nic dobrego.
Lody nieco ustąpiły, ale kąt nachylenia się wzmógł 😛 Zanim wejdziemy ponownie w las, jeszcze Luk kieruje obiektyw na to, co widoczne po naszej prawicy
Wiatr nam tnie policzki swoim ostrym podmuchem, a bratem jego w tej katuszy siarczysty mróz. Ukojenia od smagania zaznajemy w obrębie lasu. Niestety krótkotrwale, bo granica zalesienia kończy wszystko. A raczej daje początek. Początek prawdziwej pizgawicy, początek prawdziwej ślizgawicy, początek śnieżycy. Tu też zaczynam się bać i robić w gacie. Choć, nie. W gacie zacznę robić nieco później. Na samej grani, gdzie widoczność spada do niemal zera, wieje z siłą zdolną do zdmuchnięcie mnie jednym porywem a pod nogami mam ślizgawkę.
Ponad granicą lasu, tuż przed granicą mojej wytrzymałości
Opuszczamy las, a pod nogami robi się niestabilnie. Nie jest jednak najgorzej, bo powoli pniemy się w górę, a i sylwetki dwóch „sprinterów” widać na grani. Zdaje nam się, że cel jest na wyciągnięcie ręki i damy radę zdobyć najwyższe wzniesienie naszej połoniny Kruhly Wierch (1297 m n.p.m.). Wiatr nam nie pomaga, ale jeszcze nie przeszkadza na tyle, by odpuścić. Szukamy piękna w tej aurze i łapiemy wszystko to, co jeszcze udaje się dostrzec w coraz bardziej spowijającej szczyty mgle. Choć nie wiem czy to mgła, czy to opad śniegu, czy może wywołane wiatrem łzy spływające po twarzy zniekształcają obraz.
Im wyższy pułap, tym stawianie każdego kroku sprawia coraz większą trudność. Trzeba się namacać, by noga wylądowała w miarę bezpiecznym miejscu, nie narażona na poślizg i zsunięcie pomiędzy nierównościami terenu. A przed nami jeszcze trochę…
O ile jeszcze kilka minut temu ta aura, wiatr i mróz wzbudzały we mnie podekscytowanie, tak w chwili w której naleźliśmy się na grzbiecie zabawa się skończyła. Moje podniecenie szybko zmieniło się w przerażenie. Podmuchy wiatru nabierały na sile, a ścieżka wiodąca granią zaczęła wydawać mi się na tyle wąska, by nie czuć się bezpiecznie.
Poszliśmy. Cholera dałam się namówić. A może chciałam przezwyciężyć lęk? Ja miałabym wymieknąć? Ja aktywna, ja prowodyr wszelakich wyjazdów i ekstremalnych przygód. Ja miałabym się ugiąć, kiedy Luk się cieszył jak dziecko i chciał przeć naprzód? On miałby być zdobywcą? O nie! Idziemy dalej.
Dobra. Czas przestać stawiać honor ponad bezpieczeństwo. Nie jestem gotowa na taki extreme. Jakoś pewniej się czuję, jak widzę co mam przed sobą. Stroma ściana stoku z jednej strony przesądziła już o wszystkim. Jeszcze mi życie miłe. Pewnie tylko zaledwie kilkanaście kroków brakuje, by posiąść carycę i poczuć smak zwycięstwa. Nie będzie to jednak tym razem. Ja odpuszczam, a Luk jakby nie ma innego wyjścia 😉
Odwrót
Trochę szkoda, trochę żal. Kiedy schodzimy powoli tą samą ścieżką, która nas doprowadziła niemal na sam szczyt, czuję lekki niedosyt. Ale czuję także ulgę i chyba to uczucie teraz dominuje.
Sprawa odwrotu, choć głowa już lżejsza, lekką wcale nie jest. Dopiero teraz trzeba się nagimnastykować, by nie zbierać zębów z gleby albo składać kości w całość.
Tego dnia, na tym szlaku żadnego śmiałka już nie spotykamy. Spokój wewnętrzny odnajduję dopiero przy herbatce, tuż przed końcem naszej wędrówki. Spokój wieczny mają natomiast Ci, których pochowano na znajdującym się na wzgórku przy czerwonym szlaku wiodącym na Połoninę Caryńską cmentarzu.
Pogodnych wędrówek 😉
Basia
Zazdraszczam flirtu, jak i literackiego talentu ☺
Oh dziękuję! Onieśmielasz mnie ? Choć talent, to chyba określenie nad wyrost do mojej pisaniny ? Ale Twoją błyskotliwość słowa ochoczo obserwuję. Pozdrawiam.
To piszę ja, niezalogowany rowerowy kRaj 🙂
Potwierdzam ja zalogowana, że jestem autorem powyższych słów 😉
Bardzo ciekawy wpis 🙂 Zdobycie Połoniny Caryńskiej jeszcze przed nami , może się uda w tym roku 🙂 a co do wiatru to na połoninach to chyba zawsze wieje , ale w zimie to szczególnie daję się to we znaki…. Lepiej nie przeceniać swoich możliwości i dobrze zrobiłaś że zawróciłaś bo kto wie jak by było dalej na tym szlaku…. I jeszcze o tą mapkę chciałem zapytać : jakiej jest firmy i czy dokładna ? 🙂 bo ja jak narazie to z Compassa mam wszystkie mapy 🙂
Pozdrawiam i do zobaczenia na szlaku 🙂
Map Compassa u mnie też chyba najwięcej. Na Ponidziu (1:75 000) to każdy przystanek i przydrożna figura były naniesione 🙂 A w Bieszczadach nabyliśmy na miejscu, to co było dostępne – wydawnictwo WiT 2w1 Bieszczady Wysokie i Niskie w skali 1:50 000. Nie jestem znawcą w temacie map, ale ta jest całkiem ok., zawiera też plany większych miejscowości i informator turystyczny. Choć wolę plastik niż papier – trwalsze no i nie rozmokną 😉