Las nie las, wieś nie wieś, ty mnie tam rowerze nieś – świętokrzyskie czaruje

Dzisiaj zabieram Was w Góry Świętokrzyskie. Choć to mój region, to jeszcze nie do końca odkryty. Czas zatem nadrabiać zaległości i ruszyć w głąb mojej małej ojczyzny. Tak cudnej i czarującej. A jakże!

Góry to, czy nie góry? Kwestia pozostaje sporna. Dla geologów, wszak wątpliwości nie ma, że to góry. Geograficznie, tylko nieznaczna ich część, spełnia kryteria przynależne górom. Nie to jednak, jakby nie było w Górach Świętokrzyskich, najważniejsze. Liczy się ich piękno, czar, i moc legend. A tego im nie brakuje! Bo kto jeszcze nie wie całe Świętokrzyskie czaruje 🙂

Ruszamy w niedzielne przedpołudnie. Ślad mamy już wyznaczony na mapie. Nie wiemy, czy będzie ciężko. To nie nasz pierwszy rowerowy wypad w serce Gór Świętokrzyskich. Pierwszy natomiast na szlak wokół najwyższego ich pasma – Łysogór. Żeby jednak nie było zbyt łatwo, z zamiarem zdobycia Łysej Góry (594 m n.p.m.) – drugiego pod względem wysokości  szczytu (po Łysicy) Gór Świętokrzyskich. Wysokości pasma względem otaczających je dolin są większe niż 300 m. Dla nas to naprawdę spore przewyższenia. Ale co tam. Spróbujemy. Gdy pierwszy etap jazdy zweryfikuje nasze możliwości, skrócimy nieco trasę lub zmodyfikujemy.

Poranek wita nas mgłą. Nie nastraja nas ta aura optymistycznie. Ja jednak ufam mojej pogodowej aplikacji i mam wiarę, że za jakiś czas słońce przebije się przez to mleko a temperatura przekroczy 20 stopni C. Pakujemy nasze rowery na dach samochodu i ruszamy do Nowej Słupi, gdzie mamy zamiar rozpocząć nasz niedzielny rowerowy wypad. Im bliżej grzbietów gór, tym mgła zdaje się być bardziej przytłaczająca. Na miejscu przenika nas chłodne i wilgotne powietrze. Nie poddajemy się tej mrocznej aurze, wsiadamy na rowery i ruszamy!

Teren od początku jest pagórkowaty, ale jazda nie jest uciążliwa. Nabierając prędkości z górki z lekkością wjeżdżamy pod kolejne. Niedługo po opuszczeniu miasteczka, pojawiają się pierwsze krajobrazy przypominające nam, że jesteśmy na wyżynie. Szkoda, że tak niewyraźne, ukryte we mgle.

????????????????????????????????????


Po drodze, jadąc w kierunku Bodzentyna, mijamy miejsca pamięci ofiar II wojny światowej. Pierwszy na rozstaju dróg w Jeziorku. Drugi w Woli Szczygiełkowej.

Pomnik w Woli Szczygiełkowej

 

 

 

 

Po chwili dojeżdżamy do otuliny Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Tu można wziąć głębszy oddech i w spokojnym rytmie puszczy, w akompaniamencie górskich potoczków i ptasiego trelu (mimo, że to już prawie jesień) jechać z wolnym umysłem, zostawiając za sobą troski dnia codziennego. To tzw. Droga Kakonińska. Przez ok. 2 km pedałowanie mamy z głowy. Jest to jednak oznaka, że za chwilę będziemy musieli wspinać się pod górę, by po chwili znowu zjechać w dół aż do Bodzentyna. Aura nas nie rozpieszcza. Ani jednego promienia słońca, ani krzty poblasku zwiastującego, że mgła zaraz ustąpi. Jesteśmy nieco wychłodzeni. Klimat w centrum życia Bodzentyna, jak zawsze ten sam. Zmęczone twarze amatorów codziennego stróżowania przy budkach z piwem. Z drugiej strony, dla kontrastu, kobiety rozciągające za sobą woń perfum w ciuchach wielkomiejskiego stylu, w obcasach chwiejnie stawianych na kamiennym bruku. Zabawny to obrazek. I do tego spowijająca, zagubionych gdzieś w zaułkach wąskich uliczek, oczekujących tuż za winklem na „okazję”, zmęczonych życiem mieszkańców, mgła.
My postanawiamy ominąć „budki z zimnym piwem” i wybieramy malutką kawiarenkę z gorącą herbatą 🙂 Po rozgrzaniu organizmu ruszamy dalej. Przez bodzentyński rynek, gdzie chlustające fontanny wzmagają w nas odczucie chłodu do ruin zamku biskupów krakowskich.

Zamek położony jest na malowniczym wzgórzu. Trudno było by tu trafić z drogi głównej. Jednak trzymając się zielonego szlaku pieszego, droga wiedzie prosto tutaj. Miejsce ma swój urok. Pstrykamy parę fotografii i ruszamy dalej. Tym co mają trochę więcej czasu proponujemy zwiedzić jeszcze znajdujący się w niedalekim sąsiedztwie Kościół Wniebowzięcia. My mieliśmy już okazję w nim bywać. Dlatego dzisiaj odpuszczamy, tym bardziej że właśnie trwa niedzielna msza. Opuszczamy powoli Bodzentyn i od tego momentu zaczynamy wspinaczkę w górę, ku Pasmu Klonowskiemu z Bukową Górą na szczycie. Im wyższy pułap, tym bardziej optymistycznie. Słońce, słońce, słońce! Jeszcze mizernie, ale już promienieje gdzieś w ostatnich kropelkach zanikającej mgły 🙂 Dzięki temu i krajobraz nabiera wyrazu, rysując na horyzoncie zarys Łysogór z królującą Łysicą na czele. DSC_038605Już po kilku minutach robi się całkiem ciepło i w końcu możemy zrzucić nasze wierzchnie odzienie. Podjazd też robi swoje. Nie długo cieszymy się ogrzewającym nas słońcem, bo za chwilę wjeżdżamy pomiędzy cienie drzew Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Nie szkodzi, bo temperatura otoczenia jest idealna do rowerowania. Łagodnie wspinamy się ku górze, by osiągnąć niemalże poziom samego szczytu Bukowej Góry (484 m n.p.m.). Dalej, to już sama przyjemność uciekających kilometrów, przy prędkości osiągającej ponad 50 km/h 🙂 W Klonowie, niewielkim przysiółku, przysiadamy na łące i podziwiając panoramę zajadamy się naszym skromnym prowiantem.

Miejscowość ta, ma też odciśnięte piętno historyczne. W roku 1943 hitlerowcy rozstrzelali 16 mieszkańców wsi , a wydarzenie to upamiętnia pomnik ofiar egzekucji.
Po posiłku pomykamy w dół. Dolina Wilkowska wita nas niezłym podmuchem wiatru, który nie ułatwia nam jazdy po i tak dość wymagającym terenie. Powoli, ale jednak, zaczynamy dojeżdżać do podnóża Łysicy. Tego dnia skupiamy się raczej na jeździe i obcowaniu z przyrodą. Zwiedzać nie zamierzamy. I nie dlatego, że nic uwagi warte nie jest. Wprost przeciwnie. Uwagi warte jest wszystko, o czym przeczytacie w informatorach, broszurach i przewodnikach po regionie. My jesteśmy stąd, z świętokrzyskiego i co nieco zdążyliśmy już poznać, lub mamy to w zasięgu ręki. Będąc jednak w ojczyźnie Żeromskiego postanawiamy wstąpić do Centrum Edukacyjnego Szklany Dom w malowniczo położonych Ciekotach, gdzie lata swojego dzieciństwa i młodości spędził Stefan Żeromski. I to okazuje się słuszna decyzja. Miejscowość jest malowniczo położona pomiędzy pasmami gór.   W kompleksie Centrum Edukacyjnego, Drewniany Dworek przypomina nam, że tu mieszkał Stefan Żeromski. Ale to nie wszystko. Wchodzimy do budynku głównego, by z Centrum Informacji Turystycznej wycyganić mapy regionu i od razu nasz wzrok przykuwają porozwieszane na różnej wysokości stare książki. Totalny odlot. To wystawa czasowa autorstwa Macieja Jabłońskiego. Jak się dowiadujemy została stworzona z niepotrzebnych nikomu książek, które miały trafić na makulaturę i zostać zmielone, ale wolą ODLECIEĆ…

Ktoś  jeszcze się zastanawia, czy warto tu zajrzeć?

Czas płynie, a popołudniowa pora wzywa nas w dalszą drogę. Aż żal opuszczać to miejsce. Można by było poleżeć z twarzą skierowaną ku słońcu na ławkach mini amfiteatru, jak inni to właśnie robili. Nie ma jednak rady, trzeba jechać. Przed nami jeszcze Łysa Góra, która tego dnia ma być ostatecznym sprawdzianem szczytu naszych możliwości.
Bieliny. To tu zaczyna się prawdziwa jazda. Nie, to złe określenie. Tu zaczyna się wspinaczka w górę. Z poziomu 300 m n.p.m. na długości odcinka ok. 7 km musimy pokonać wysokości rzędu 300m. Nie będzie łatwo, o czym informuje nas znak o nachyleniu terenu 13%. Zaczynam wymiękać. Zaczynają się też odzywać moje kolana. Tak. Od powrotu z naszych wakacyjnych wojaży ból nie ustępuje. A jeśli nawet, to do czasu przejechania pierwszych kilkunastu kilometrów. Może powinnam odpuścić, zrobić przerwę od jazdy na rowerze? Może. Ale nie potrafię. Ułatwiam więc sobie pokonanie podjazdu jadąc zygzakiem. Trochę pomaga. Udaje się pokonać ten pierwszy dość wymagający jak dla mnie podjazd, nie opuszczając siodełka 🙂 Jeszcze tylko kilka kilometrów jazdy pod górę. Zmęczenie gdzieś uchodzi, gdy oglądam się za siebie. Krajobraz wynagradza całą tą mękę. Jaka szkoda, że przejrzystość powietrza dziś nie najlepsza. Żadne zdjęcia nie oddadzą uroku tych, dla niektórych pagórków, dla mnie jednak Gór Świętokrzyskich. Huta Podłysica. Miejscowość tak urokliwie położona, że wyobrażam sobie jak musi smakować tu poranna kawa na tarasie 🙂 Licznik niespiesznie zmienia liczbę wskazującą pokonany dystans. Ślimaczym tempem, ale cały czas na rowerze pniemy się w górę. Luk nieco wystrzelił do przodu. Już coraz bliżej. Mijamy parking u podnóża Łysej Góry i wita nas brama Puszczy Jodłowej. Teraz to już nie wypada odpuścić. Jedziemy! Jakaś nieznana siła dodaje nam mocy. Czyżby sprzyjały nam czarownice?  Łysa Góra (in. Święty Krzyż) ma swoją bogatą w legendy historię. To tu odbywały się sabaty czarownic, na które owe „damy” zlatywały się na miotłach. „Las nie las, wieś nie wieś, ty mnie tam, miotło nieś” – wystarczyło to magiczne hasło, żeby przenieść się na szczyt góry, by tam tańczyć, bawić się i odprawiać gusła. A jak powstało Gołoborze? Owym czarownicom nie podobało się sąsiedztwo Klasztoru i postanowiły go zniszczyć. Siłą niszczycielską miały być głazy,  zrzucone na klasztor przez sprzyjających czarownicom czartów. Wiecie jednak, że klasztor stoi do dziś i ma się świetnie. Dlaczego ocalał i skąd się w nim wzięły relikwie drzewa Krzyża Świętego? To musicie sprawdzić sami, przybywając w to niezwykłe miejsce!

My musimy je powoli opuszczać, bo wieczór tuż tuż. Jeszcze tylko kuchnia polowa kusi nas zapachem żuru i bigosu. Posileni strawą jesteśmy gotowi na ostatnią przeprawę tego dnia. Co prawda od tej chwili, droga będzie wiodła nas już tylko w dół, ale pośród wystających korzeni drzew i ostrych głazów. Dlatego znaczną część szlaku pokonujemy pieszo. Szybko jednak rozprawiamy się z tym niedogodnym jak dla nas odcinkiem i sunąc w dół do Nowej Słupi żegnamy się na jakiś czas z magią Gór Świętokrzyskich 🙂

Mapa trasy tutaj: http://www.endomondo.com/embed/routes?id=601145573&width=900&height=600

Miłego rowerowania 🙂

3 komentarze

  • Krystian Soboń 17 września 2015 at 13:12

    Ostatnio przebyłem podobną choć nieco inna trasę. Do Bodzentyna ruszyłem od strony wschodniej(Wieloborowice – Chybice – Brzezie – Tarczek – Bodzentyn). Z Bodzentyna pojechałem do Św. Katarzyny skąd z rowerem na plecach wdrapałem się na Łysicę 🙂 Z Łysicy udałem się szlakiem do Kakonina pokonując część trasy pieszo a cześć rowerem. Z Kakonina ruszyłem na Hutę Podłysicę ale dość słabe oznakowanie szlaku wprowadziło mnie w błąd i wylądowałem u jakiegoś gospodarza na polu truskawkowym 🙂 Udało mi się jednak na szczęście dotrzeć do Huty Szklanej skąd wjechałem na Łysą Górę a nastepnie zszedłem w dół do Nowej Słupi. Widok w Kakoninie jest niesamowity! Polecam uwzględnić ten punkt w dalszych wyprawach:)

    Reply
    • rowerowykraj 17 września 2015 at 15:57

      My też już kiedyś wdrapaliśmy się z rowerami na Łysicę ? a potem podobnie jak Ty do Kakonina. Potwierdzam, że warto tam się udać ?

      Reply
    • Tomasz 17 grudnia 2015 at 23:14

      Czytając ten artykuł myślałem o Krystianem i o jego podróży di Bodzentyna. Miałem mu wysłać linka do tego artykułu ale jak widzę w komentarzu byłeś pierwszy 🙂

      Reply

Nasunęła Ci się jakaś myśl? Podziel się nią tutaj :)