Hardcorowe dziewczyny

Dzisiaj nie będzie relacji z naszej niedzielnej wycieczki. Będzie natomiast wpis o harcie ducha, dzielności, waleczności, wytrwałości i przebojowości! A to wszystko w drobnych, kruchych, delikatnych dziewczętach, które wykazały się wielką krzepą decydując się na wspólny z nami rowerowy trip.
Pamiętacie swoje pierwsze przełamywanie lodów, kiedy czasem wbrew sobie, a z niechęci okazania słabości wobec innych, brnęliście do przodu, mimo że ciało odmawiało Wam posłuszeństwa? Ja pamiętam swój pierwszy rowerowy wyjazd, do którego nie byłam w ogóle fizycznie przygotowana. Po ok. 50 km jazdy miałam ochotę siąść i się rozpłakać. Moje nogi odmawiały mi już posłuszeństwa. Nie tylko nie miałam już siły pedałować, ale też chodzić. Bo co innego jest zrobić 70 km w ciągu jednego dnia, mając przejechanych za sobą kilka tysięcy kilometrów, a co innego wsiadając na rower, jako niedzielny rowerzysta.
Wybierając trasę naszej dzisiejszej wycieczki, sami nie wiedzieliśmy do końca co nas czeka. Jasnym było, że nie będzie płasko i trzeba liczyć się z przewyższeniami, choć nie mieliśmy czasu zanalizować jakiego rzędu. Wyżyna Kielecka już nie raz doświadczyła nas swoim pagórkowatym terenem. Ograniczenie naszego dzisiejszego rowerowania było jedno. Na czas dotrzeć do Brodów Iłżeckich, skąd jeden z członków ekipy musiał wsiąść w pociąg.
Wyruszyliśmy we troje i nic nie zapowiadało, że ten skład może się nieco poszerzyć. A jednak. Tak się złożyło, że chęć wspólnej z nami przejażdżki zadeklarowały dwie dziewczyny. Nikt nie mówił, że będzie łatwo i cel naszej wyprawy był z góry ściśle określony, podobnie jak godzina powrotu. Pełne werwy i zapału, choć nie można tego powiedzieć o zdrowiu (zakichane, zakatarzone, kaszlące) postanowiły ruszyć z nami. Smarkate (łącznie ze mną), a mimo to z uśmiechami na twarzy w towarzystwie dwóch męskich osobników wystartowaliśmy. Kilka kilometrów po płaskim i zaczęła się jazda…pod górę. Przewyższenie ponad 100m dało nam się wszystkim we znaki. Dość, że człowiek ledwo oddycha przez zapchany ustrojstwem nos, to jeszcze musi wdrapywać się pod górę. No ale dobra. Sami tego chcieliście! Dziewczyny zasapane, ale dały radę. To naprawdę nie lada wyczyn dla nie wprawionego kolarza. Kilka kilometrów przyjemnej jazdy, z Górami Świętokrzyskim w oddali , odpędziło poczucie wyplutych  płuc.

W tle pasmo Łysogóry

W tle pasmo Łysogóry

Nie na długo. Bo za chwilę znowu przyszło zmierzyć nam się z podjazdem, który wszyscy sobie darowaliśmy wybierając wprowadzanie rowerów. I tak upływała nam dzisiejsza trasa. Przeplatanka góra-dół, góra-dół. Na mniej więcej dwudziestym piątym kilometrze miałam wyrzuty sumienia, że ciągam dziewczyny po takim terenie, co pewnie skończy się ich nienawiścią do mnie, a co gorsza nienawiścią do roweru. Jeszcze tylko wspiąć się do Kałkowa i kilka kilometrów laby i wytchnienia od podjazdów. Nawet pedałować nie trzeba. Dotarliśmy na Brody. Zsynchronizowanie z odjazdem pociągu wyszło nam całkiem dobre. Kilka minut przerwy, pożegnanie z Pimpkiem i w drogę powrotną czas ruszać. Powrotną ale nie tą samą. To byłoby już samobójstwo. Tym razem nieco łagodniej, nie znaczy płasko. Wyraz twarzy dziewczyn z kilometra na kilometr zmienia się, a odczytać z niego można tylko jedno – zmęczenie. Kaszel u K się wzmaga. Żeby tylko z tego nie było choróbska. Dzielnie jednak jadą dalej, nie chcąc słyszeć o powrocie pociągiem. Już całkiem niedaleko. Jeszcze tylko przeprawa przez łąki, dwa niewielkie podjazdy i będziemy w naszym mieście. No tak. Tylko dla mnie to kilka kilometrów nie znaczy wiele. Dla nich to pewnie jak wyprawa na Marsa. Wiem jednak, że to twarde dziewczyny. W końcu płynie w nas ta sama krew 🙂 Dojechaliśmy! Nie jest wcale tak źle. Na twarzy pojawiły się jeszcze uśmiechy 🙂
Niemalże 60 km po górkach, pagórkach, wzniesieniach, przewyższeniach. K jeszcze 10 km więcej. Z przeziębieniem, katarem, awarią przerzutek i zósemkowanym kołem! Kto miałby tyle krzepy i zacięcia? Tylko dziewczyny z mojej rodziny ! 🙂

No Comments

Nasunęła Ci się jakaś myśl? Podziel się nią tutaj :)