Green Velo. Felery kontra walory podkarpackiej pętli

Pokusa powrotu na Green Velo zrodziła się już w 2015 roku, kiedy nasze koła po 12-dniowej wówczas tułaczce opuszczały szlak w Chełmie. I nie wabiła nas wcale doskonała infrastruktura, nie przekonywał medialny głos czy idylliczne obrazy i ujęcia kamer z najlepszych fragmentów szlaku. Chciałam po prostu zamknąć ten rozdział dla siebie. Chciałam mieć podstawę wyrażania o nim świadomej opinii. Bo o ile w 2015 roku, kiedy pisałam o Green Velo, jego „budowa ” była jeszcze w znacznej mierze w powijakach, tak teraz projekt Wschodniego Szlaku Rowerowego umocował się, chlubiąc się tytułem najdłuższego, spójnie oznakowanego  długodystansowego szlaku na mapie Polski.

Z uwagi na trudności w skomunikowaniu kolejowym mojego miasta z Chełmem, gdzie zakończyliśmy w 2015r. nasz pierwszy etap podróży śladem Green Velo (przez województwo warmińsko-mazurskiepodlaskielubelskie), należało przeorganizować zamiary i zacząć nieco inaczej. Najbardziej optymalnym rozwiązaniem dla nas był start w Sandomierzu. Leżące tuż na styku województwa świętokrzyskiego z podkarpackim królewskie miasto zostało zatem ostatecznie wybrane jako początek i koniec naszej tygodniowej podróży z trzech względów. Po pierwsze, dzięki możliwości dostania się do Sandomierza weekendowym pociągiem. Po drugie, w przypadku braku takiej możliwości spowodowanej dużym zainteresowania tym kursem, wyjazd spod progu drzwi domu wiązał się jedynie ze stratą 50 km. Po trzecie, podkarpacki odcinek łączy się z lubelskim zataczając pętlę umożliwiającą powrót do Sandomierza trasą łącznikową GV nr 301. Taką opcję rozważaliśmy i taka została wdrożona w życie.

Kołem wstępu

Szlak Green Velo w województwie podkarpackim liczy nieco ponad 400 km. Nasza trasa z zahaczeniem o województwo lubelskie do miejscowości Zwierzyniec i dojazdem łącznikiem 301 w okolice Ulanowa i dalej główną nitką Green Velo do Sandomierza wyliczona została na ca. 600 km.  Mieliśmy osiem dni, w których należało zatoczyć pętlę i jeszcze pokonać dystans 50 km do domu. Udało nam się. Zrobiliśmy sobie nawet w międzyczasie jeden dzień rekonwalescencji 🙂

Sama podróż szlakiem Green Velo  przybrała jednak charakter bardziej testu wytrzymałościowego niż turystyki rowerowej.  A to za sprawą składu naszej ekipy. Dwóch samców w dodatku blisko spokrewnionych i ja sama.  Krucha, drobna niewiasta, z odmiennymi z natury predyspozycjami siłowymi i nieco innymi celami wyjazdu. Moje potrzeby i oczekiwania przesunięte zostały na samo dno w hierarchii potrzeb grupy. Każda moja sugestia turystyczno-krajoznawcza legła w gruzach, zanim została obroniona argumentami.  Zawsze 2:1. Demokracja!
Brak parytetu przyniósł tyle, że przez 6 dni wykręciliśmy 600 km. Średnia wychodzi sama, która w dość mocno pofałdowanym terenie, tak samo mocno dała mi w kość 😛

Zatem, kto szuka w tekście informacji o atrakcjach turystycznych na trasie, miejscach odwiedzonych lub tych do odwiedzenia zaznaczam, że mało ich tu znajdzie. Celem tekstu jest przybliżenie samego szlaku Green Velo – jego infrastruktury, przebiegu, niedogodności, wygód, wad, zalet, terenu, przez jaki prowadzi.


Start

Etap I
Sandomierz- Leżajsk

Mimo żartów kierownika pociągu stojącego na sąsiednim torze peronu, że z tymi rowerami to chyba będziemy mieć wagon kryty ale rowerami po sam dach, udaje nam się złapać jeszcze wolne miejsca dla naszych jednośladów w weekendowym składzie pociągu relacji Kielce-Sandomierz.

Ze względu na położenie dworca kolejowego w Sandomierzu z dala od centrum miasta i po przeciwległej stronie Wisły, nie cofamy się już na sandomierski rynek. Już na samym początku ciężko złapać orientację, a żadne znaki nie kierują na główną nitkę GV. Trochę na czuja, trochę wspomagani ściągniętą aplikacją Green Velo, niebawem odnajdujemy szlak. Tylko gdzie tu jechać skoro jedna tabliczka stoi na drodze w prawo, kolejna na wprost? Na żadnej z nich nie ma oznaczenia , w jakim kierunku prowadzą! Czyżby nikt z projektantów nie przewidział, że turystom, którzy na szlak włączają się z dworca kolejowego może to nieco zamieszać w głowie? Że warto byłoby właściwym oznakowaniem  wyprowadzić  rowerzystów z dworca na szlak, a gdy już do niego dotrą ułatwić orientację ustawiając w tym miejscu tabliczkę ze wskazaniem kierunku?

Ten niefart ze znakami szybko ulatuje w niepamięć, bo przez długie dziesiątki kilometrów szlaku nie gubimy 😛 Dość gęsto usiane MOR-y sprzyjają częstym odpoczynkom, a wygodne dukty nie dają powodów do narzekań. I choć trasa przebiega tu poza głównymi drogami bądź wiedzie wygodną ścieżką rowerową wzdłuż drogi wojewódzkiej, to odcinek ten zaliczam raczej do tych nudnych i mało atrakcyjnych. Pejzaż nie powala, ścieżka rowerowa choć wygodna, to jej poprowadzenie raz jedną, raz drugą stroną ulicy potrafi mocno irytować. Dlaczego? No bo przejazdy usytuowano w niebezpiecznych miejscach (przed zakrętem, pomiędzy zakrętami), a ciągła zmiana strony jezdni wymusza na rowerzystach znaczne wytracanie prędkości. To zaś skutkuje stratami energii w ponownym napędzeniu objuczonych sakwami rowerów.  Od miejscowości Ulanów trasa nabiera bardziej wyrazistego charakteru. Boczne drogi, odcinki pośród pól, bezkresne przestrzenie. Zamiast wdychania spalin można wziąć w końcu głęboki oddech.

Pierwszy etap trasy to gęsto usiane MOR-y

Ale tylko na jednym z nich można umyć ręce lub zmyć z twarzy kurz. Wielka szkoda

Etap II
Leżajsk-Rzeszów

To jeden z przyjemniejszych odcinków całej trasy i wcale nie dlatego, że najkrótszy dystans spośród wszystkich rowerowych dni. Już na opłotkach Leżajska na twarzy rysuje się zadowolenie mimo pochmurnej aury. Wygodna szutrowa droga, najpierw przez pola, później przez las przyciąga nie tylko turystów długodystansowych ale i tych wybierających rekreacyjne przejażdżki. Lokalne asfaltowe dukty wodzą pośród klimatycznych lasów, gdzie nie trudno o spotkanie z sarną lub innym leśnym zwierzem. Okolice starego Dworu Julin to miód na serce. Wąski pas asfaltu pomiędzy dostojnymi drzewami sprawia, że chciałoby się wykrzyczeć „takich szlaków nam trzeba!”.

Wygodna szutrowa droga na opłotkach Leżajska

Asfaltowa aleja pośród lasu w okolicach starego Dworu Julin

W Łańcucie tablica kieruje dalej główną nitką szlaku bądź do centrum miasta. My wybieramy centrum i krótki spacer przez kompleks parkowo-pałacowym.

Zamek w Łańcucie

Z centrum Łańcuta wyprowadzi nas oznakowanie, lecz kłopot zaczyna się znów na opłotkach miasta. Powtarza się sytuacja z Sandomierza. Dwie prostopadłe sobie drogi, na obu oznakowanie szlaku za pomocą podstawowego znaku R4 (tabliczka 20×20 z symbolem roweru i logo szlaku). Którą drogę wybrać? Znowu brak dodatkowego elementu oznakowania wskazującego kolejną ważniejszą miejscowość, powoduje konieczność uruchomienia aplikacji. Logika niby podpowiadała, a jednak różna jest u każdego z nas. Tempo znowu zachwiane. Po raz kolejny musimy rozbujać rowery i wpaść ponownie w rytm ruchów korbą.
Jeżeli założeniem projektantów było wprowadzenie treningu interwałowego, skutecznie to zrealizowali. Tym bardziej, że kolejne kilometry to wahadło pokonywania niestrzeżonych przejazdów kolejowych, gdzie nie trudno o pociąg.

Za Łańcutem droga wije się wzdłuż torów raz po raz przeprowadzając nas na drugą ich stronę

Gdyby nie trudności w znalezieniu noclegu poza granicami miasta Rzeszowa, pewnie ominęlibyśmy jego Rynek. A tego nie ważcie się robić! Rzeszów zostawia w pamięci obraz miasta czystego, dobrze urządzonego, nawet jeśli znajdziemy się na jego ulicach tylko przejazdem. Gdy odkryjemy nieosiągalny zza szyb samochodu Rynek, przypuszczenie przerodzi się w przekonanie, że takim właśnie jest. Dobrze i gustownie zagospodarowany, z charakterem i klimatem, jakiego pozazdrościć mu może nie jedno polskie topowe miasto.

Rzeszów, Rynek

Etap III
Rzeszów-Przemyśl

Czekałam na ten dzień! Perspektywa pofałdowanego terenu i dróg z dala od głównych traktów napawała nadzieją na piękny i spełniony dzień. Słońce w pełnej krasie świeciło od rana, a temperatura nie przypominała tej z piekarnika. Och jak będzie pięknie – pomyślałam!

Nie było! Najpierw powtórka z rozrywki z nakładającymi się znakami szlaku w mieście. Na lewo szlak, na wprost szlak, na prawo szlak. To która droga jest tą, która wyprowadzi nas z miasta? Gdy już podpowiedział nam to zatrwożony naszym zbłąkaniem rowerzysta, przez kilka minut było wzorowo! Poczułam się nawet, jak na naddunajskim szlaku!
Biegnąca szerokim pasem ścieżka rowerowa wzdłuż Wisłoka rozbudziła apetyt. Szkoda tylko, że na podniebieniu został słodko-gorzki smak. Bo za szybko, bo za krótko, bo znienacka zostało przerwane to zaspokajanie głodu.  Potem jeszcze znikające oznakowanie szlaku wymusiło na nas nadrobienie drogi. A potem znowu pojawiła się iskra nadziei.
Teren zaczął się wypiętrzać, krajobraz zaczął zachwycać, a na duszę znowu spłynął balsam. Tylko dlaczego  tak szybko odparował? Pewnie dlatego, że szutrowe drogi, wycisnęły ze mnie ostatnie poty. I wcale nie dlatego, że z górki i pod górkę. Wystarczyły pierwsze ruchy korbą po grubo kamienistej drodze, by zacząć ją przeklinać, a z ust cedzić wiązankę niecenzuralnych słów.

Ktoś powie, cóż to taki szuter? Tak wiem, szuter ogólnie jest w porządku. Ten tu, na zdjęciach też wygląda całkiem przyjaźnie. Czekałam na te szutry, czekałam na te drogi! W końcu po to tu przyjechałam! I co? I to, że po tym nie da się jeździć! To znaczy da się. Tylko, że ta jazda nie sprawia żadnej satysfakcji! Bynajmniej nie mnie, na rowerze turystycznym, gdzie szerokość opony wynosi 1,5 cala. Nie na rowerze crossowym, gdzie szerokość opony wynosi 1,75 cala. I nie na rowerze bez amortyzacji. A do każdego z nich zapięte sakwy z kilkunastoma kilogramami w środku. Trzy osoby, trzy różne rowery i trzy niezadowolone twarze. Rozpędzić z góry się nie możesz (no chyba, że masz w zanadrzu luźne kilka tysięcy na nowe uzębienie i rowerowy serwis), to i pod górę trudno wjechać. Zostaje więc turystyka piesza z rowerem u boku :P. Takiego sposobu absolutnie nie wykluczam w moich wojażach. Ale nie tu! Nie na szlaku osławionym, jako idealny na turystyczne, rodzinne wyprawy! Niemiec, Holender czy Duńczyk, to może by się nawet zapłakał. My tylko rzucamy mięsem i przy najbliższej okazji, czyli już w Błażowej, uciekamy na asfalty.

Oj ukłute me serce zostało i mocno zranione. Ale wielkie kamienie, jakim utwardzono drogę, luźno wysypane i latające spod kół na wszystkie strony, pokonały nawet drzemiącego we mnie harta :/

Szutrowe drogi za wsią Hermanowa. Zdjęcia nie oddają męki, jaką potrafią zgotować rowerzystom na cieńszych oponach

Idylliczne obrazki były mocno zniekształcone za sprawą wstrząsów przenoszone każdą cząstką ciała do mózgu

DW 884 pokonaliśmy resztę drogi. Lekko nie było. Każdy podjazd stawiał przed nami kolejny, aż w końcu dotarliśmy do Przemyśla.

Cerkiew w Krzywczy

Przemyśl. Pomnik Orląt Przemyskich

Rewizyta

Tak było, kiedy po raz pierwszy znalazłam się na podkarpackim odcinku szlaku Green Velo. Ominięty odcinek śnił mi się jednak po nocach i już 2 tygodnie później darłam na Podkarpacie z powrotem. Tym razem na lekko. Malutka sakiewka na bagażniku i lekki plecaczek na ramionach. Rower z nieco szerszą oponą i bardziej przystosowany na jazdę w terenie.
I wiecie co? Czułam to inaczej! Może  nie jakiś mega obrót o 180 stopni ale komfort jazdy był nieco lepszy. Koledzy na szerokich balonach w ogóle nie narzekali na trasę a ja śmigałam z górki i pod górkę. Nie znaczy to jednak, że szlak dedykowany turystyce rowerowej jest usprawiedliwiony. Absolutnie nie polecam tego odcinka rodzicom z dzieckiem w przyczepie. Nie polecam tego odcinka początkującym rowerzystom, bo szkoda byłoby się zrazić. Zapewniam jednak tych, którzy lubią się zmęczyć i spocić, lawirować pomiędzy dziurami i kontrolować każdy ruch kierownicą, że odcinek ten przyniesie wiele frajdy.
Dyskomfort dla mnie, a frajda dla innych ma zaledwie 10 km. Potem w większości prowadzą asfalty, a drogi gruntowe są znacznie lepszej jakości. Wylewane na przewyższeniach poty szybko odparowują w dolinach rzek, gdzie przez długie kilometry sunie się bez wysiłku. Gdy znowu trzeba się zmęczyć drałując ostatkiem sił pod górę, zawsze na szczycie czeka nagroda  w postaci niezapomnianych krajobrazów.

Etap IV
Przemyśl – Horyniec-Zdrój

 

Przemyśl. Widok na San. Po lewej wieża Bazyliki archikatedralnej. Po prawej wieża Zamku Kazimierzowskiego

Zaskakująco szybko wyrwaliśmy się z uścisku górskiego krajobrazu. Przemyśl otworzył nam wrota do świata bezkresnych pól i zanikającej cywilizacji. Wraz z końcem tej ostatniej, skończyły się także MOR-y. Tak potrzebne i przydatne właśnie teraz, gdzie trudno o sklep, o przystanek przy drodze czy choćby o cień drzewa. Dziesiątkami kilometrów nic.

Kładka nad Sanem w okolicach wsi Niziny. Most wiodący ku otwartym przestrzeniom na krańce cywilizacji

Ostatnia przeprawa nad autostradą i zjazd w bezkresne pola

dopiero tam, już tu

Dobra nawierzchnia przeplata się tu z kiepską. Trasa w zagadkowy dla nas sposób przeprowadza nas 3x nad autostradą na odcinku zaledwie kilku kilometrów.  Potem na próbę wystawiona jest znowu nasza cierpliwość, kiedy brniemy w piachu niemal po osie, bądź co bądź w miłych okolicznościach przyrody, bo przez tajemny las. Wraz z końcem leśnej tajemnicy jasnym staje się, że dalej nie będzie czarująco. Piach ustąpił, ale pod kołami zaczęliśmy odczuwać te straszne, strzelające na wszystkie strony kamyki luźno usypane na podłożu grubo kamienistym. Tak bardzo chciało się gdzieś spocząć. Ale przez kolejne kilometry nie było znowu gdzie. Dotarliśmy do jakiejś cywilizacji i w końcu jest MOR. Gdy spoglądam na mapę zaczynam powątpiewać, że sen moich kompanów o dotarciu do Horyńca-Zdroju się ziści. Tym bardziej, że jest już mocne popołudnie, a nawet wczesny wieczór. Spotkanych dwóch rowerzystów robi wielkie oczy gdy poznają nasze plany.  A my? Zostawiamy za sobą Wielkie Oczy, Żmijowiska, Budomierz i spotkane tu ślady cywilizacji. Wkraczamy na drogi pośród lasów, które jak kolejka w wesołym miasteczku prowadzą naprzemiennie w górę i w dół. Ocieramy się kilkukrotnie o granicę państwa i wraz z zachodzącym słońcem jasnym się staje, że już nie ma wyjścia, a sen o Horyńcu należy ziścić.

Cerkiew w Wólce Żmijowskiej

wstęga wzniesień i obniżeń jakby nigdy nie miała się skończyć

Ostatniego gonią psy… To takie moje powiedzenie, gdy kundle dolatują nam do nogawek. Tutaj, w leśnej kniei, gdzie kończy się Zjednoczona Europa psy są znacznie większych rozmiarów. Zwą je wilkami. Błyszczące ślepia łykają na nas z ciemności wyczekując momentu na atak, a mroczna tajemnica skrywa się pośród drzew. Czy to się dzieje naprawdę, czy to tylko wytwór wyobraźni?

Etap V
Horyniec-Zdrój – Zwierzyniec

Do ataku nie doszło, choć historii o wilkach jeszcze się nasłuchaliśmy od właściciela pensjonatu, w którym przyszło nam zostać na nocleg. Rankiem owieczka jednak wstała cała, a barany z kopyta ruszyły na śniadanie. Po sowitym posiłku gotowi byliśmy ruszyć w dalszą drogę.

cywilizacji nie widać 🙂

Przez Południoworoztoczański Park Krajobrazowy w większości wiodą asfalty. Droga mija w zielonym krajobrazie, który raz na jakiś czas przerwany jest połaciami pól lub niewielkimi osadami.  Długie kilometry komfortowej jazdy zakłócają krótkie odcinki niewygody.

W końcu dosięgamy niemal ideału. Od przekroczenia granicy Roztoczańskiego Parku Narodowego marszruta  nabiera formy i treści, jaka winna wypełniać turystyczne szlaki. Pośród jodłowego boru szeroka aleja. Taka, po nawierzchni której koła ochoczo wprawia się w ruch. Niepotrzebne asfalty, niekonieczne betony, zbędne brukowe kostki! Odrobina wyobraźni , wyczucie smaku, rozumienie idei rowerowych szlaków i oczekiwań tych, dla których owe zostają stworzone. Grubość szutru ma znaczenie! Mogę się mylić, mogę nie nazwać fachowo tego, czym przygotowano tu nawierzchnię. Powiem Wam tylko, że życzyłabym sobie, by wszystkie leśne odcinki szlaków rowerowych były przygotowane tak, jak dukty w granicach Roztoczańskiego Parku Narodowego, po których poprowadzono ślad szlaku Green Velo.

szlak Green Velo w granicach Roztoczańskiego Parku Narodowego

Z rajskiego świata rowerzystów wjeżdżamy wprost do Zwierzyńca.

Etap VI
Zwierzyniec – Sandomierz

Po pełnym dniu rekonwalescencji w Zwierzyńcu, wypełnionym nicnierobieniem i kajakowym spływem po Wieprzu, wieczór spędzamy w kinie pod gwiazdami na placu Browaru Zwierzyniec. Tak się złożyło (po części był to chytrze uknuty plan), że w Zwierzyńcu trwała pełnia summer with LAF czyli 18.Letnia Akademia Filmowa.  Ciepłe wieczory sprzyjały nocnym projekcjom a zimne piwo koiło zmęczone ciało. Zbyt szybko uleciały te przyjemności, a koniec urlopu nakazywał ruszać dalej.

Browar w Zwierzyńcu

złapane podczas zwiedzania Zwierzynieckiego Browaru

Browar Zwierzyniec podczas 18.LAF. W ciągu dnia nie trudno o wolne miejsce. Za to na nocnych projekcjach trzeba odpowiednio wcześnie się tu znaleźć, by wygodnie usiąść w leżaku

Już tylko 125 km dzieliło nas od Sandomierza. Trasa łącznikowa GV 301 prowadzi tu przez lasy, wsie i wioski. Malowniczo nawet, nie powiem, tylko stan nawierzchni powoduje niekiedy wstrząsy i konwulsje. Potem dziurawy asfalt przeobraża się w piach. Koniec. Tu wycofujemy się z GV i wylosowaną na chybił trafił, wzorowo utwardzoną miałkim szutrem drogą pożarową pośród lasów Puszczy Solskiej, docieramy do Biłgoraja. Podczas przerwy nad oczkiem wodnym w Jarocinie istniejące we mnie jeszcze siły zamiast się zregenerować, całkiem opadły. Jak mucha w smole przebieram nogami dalej. W Pysznicy wracamy na znany nam już odcinek i z lekkim spadkiem w dół, podążamy do przodu. Perspektywa zamknięcia dnia na 125 kilometrach mocno zachwiała moją psychiką. Nie miałam jednak wyjścia. Bo samcze stado gnało do przodu, a ja nie chciałam narażać się na pożarcie przez wygłodniałe osobniki obcej sfory. Zamykając nasz trzyosobowy peleton, zamknęłam podkarpacką pętlę.

Już zmęczona ale dusza radosna na świętokrzyskiej ziemi

Jeszcze tylko dzień. Jeszcze tylko 50 km wzniesień i obniżeń tak bliskiego memu sercu krajobrazu, wyciśnie ze mnie ostatki sił. Zamkniemy za sobą drzwi mieszkania i nie zdążymy rozpakować sakw, a świat zaleje się deszczem…

 

Wiatru w plecy!
Basia.

6 komentarzy

  • Maciej 14 września 2017 at 06:54

    Świętny opis…
    Sam preferuję turystykę i krajoznawstwo, wyczyn i nabijanie kilometrażu mnie nie bawią abi pieszo ani na rowerze (z drugiej strony jak mi się raz trafił towarzysz który podczas rajdu… zbierał grzyby, to mnie zbierało na szlaktrafienie).

    Co do nawierzchni, gruby szuter sypany jest zawsze, tylko po jakimś czasie samochody go przemielą i jest fajnym szutrem, a jak nie ma samochodów to trzeba by sypać drobniejszym… a to wymaga pomyślunku, z drugiej strony gminny urzędnik zazwyczaj i tak nie ma specjalnego wyboru musi wybrać najtańszą ofertę, a ta z reguły charakteryzuje się marnymi materiałami.
    Ale!!
    Trzeba mieć tego świadomość. Skoro jest do dupy, to trzeba być w dodupoźmie konsekwentnym jak mam na przodzie oponę szosową a na tyle crosową, na szutrze i zakrętach muszę uważać zeby nie śliznęło mi koła, na asfalcie ma za to spore opory … ale skoro zawsze jest do dupy, to można się przyzwyczaić 😉

    Reply
    • rowerowy kRaj 14 września 2017 at 10:49

      Samochody darły tak, że na zębach zostawał kurz, a na drodze same dziury. Kamory nie przemielone, a rozrzucone na wszystkie kierunki. Dorosły zniesie ale dziecko w przyczepie?

      Reply
      • Maciej 16 września 2017 at 14:04

        W sumie i tak najgorsza była tarka jaką jechaliśmy po północnej stronie jeziora Białego Augustowskiego.
        Zaś kurz zdrapywany z zębów to mieliśmy w Węgorzewie, ale tam nie na rowerach tylko z buta.

        Reply
  • T.K 11 października 2017 at 19:47

    do Biłgoraja ,a nie Biłgoraju,
    Biłgorajanin.

    Reply
    • rowerowy kRaj 22 października 2017 at 14:14

      Ups! Już poprawiam 🙂

      Reply
    • Olek 27 sierpnia 2020 at 11:29

      Powinieneś się podpisać „Wielce Urażony Biłgorajanin”. Bardziej by pasowało.

      Reply

Nasunęła Ci się jakaś myśl? Podziel się nią tutaj :)